czwartek, 23 lipca 2009

Do poczytania... Fenomen Jakuba Wędrowycza

http://grafik.rp.pl/grafika2/173487,180828,9.jpg

Znacie go. Jego nie da się nie znać. Gumofilce, powycierane spodnie, łańcuch krowiak w miejsce paska, kufajka i czapka uszanka. W jednej dłoni kałasznikow, w drugiej, dla równowagi, musztardówka z najprzedniejszym bimbrem z porzeczek. niemal dziewięćdziesiątka na karku, liczne blizny na jego twarzy pięknie komponują się z zaropiałymi kaprawymi oczkami i fioletowym nosem. Mimo to wciąż potrafi pogonić kota zarówno miejscowej policji, jak i rozmaitym istotom z piekła rodem, takim jak strzygi, upiory i Lenin.

Jakub Wędrowycz zadebiutował w opowiadaniu "Hiena", które ukazało na łamach "Feniksa" i szturmem podbił serca czytelników. Już w listopadzie anno domini 2001 ukazał się pierwszy zbiór opowiadań pod wszystko mówiącym tytułem "Kroniki Jakuba Wędrowycza". Książka z marszu stała się bestsellerem, zebrała najwyższe noty we wszystkich branżowych pismach i portalach. Kolejne zbiorki sprzedawały się równie dobrze. Na popularności wojsławickiego egzorcysty-bimbrownika skorzystali też m.in. Rafał A. Ziemkiewicz i Konrad T. Lewandowski, którzy wtrącili swoje trzy grosze do wędrowyczowego uniwersum. Po "Wieszać każdy może" u Wędrowyczu ucichło, ale bez obaw - "Homo Bimbrownikus" zagości w księgarniach już 28 sierpnia!

Spójrzmy na samego Wędrowycza. Bohater to nietypowy, nawet jak na polskie warunki. Żaden z niego Harry Potter, czy walczący o życie i przeznaczenie wiedźmin. Jakub nie ma aspiracji do ratowania świata (choć parę razy uratować świat mu się zdarzyło). Sam też nie szuka kłopotów, zwykle to złośliwy los rzuca go w jakiś odległy zakątek świata (np. Peru) i każe mieszać się w sprawy, które zwyczajnie go nie obchodzą. Fenomen Jakuba Wędrowycza polega na sile samej jego postaci, tak zręcznie grającej na Polskiej Dumie Narodowej (c). Oto bowiem mamy do czynienia z człowiekiem, który brał udział w obu wojnach światowych, powstaniach, partyzantce... To osoba, która kreowała historię Polski, była jej częścią. Inną sprawą jest wędrowyczowe zamiłowanie do alkoholu i jego produkcji metodą chałupniczą. Cóż, na całym świecie śmieją się z Polaków-pijaków, tymczasem autor jakubowego cyklu, Andrzej Pilipiuk, alkoholizm przedstawia jako broń przeciwko rozmaitym złym mocom, wadę zmieniając w potencjalną zaletę. Może i niezbyt dydaktycznie, ale na pewno ciekawie z fabularnego punktu widzenia. Dalej, Wędrowycz nie czuje żadnego szacunku dla władzy, przez co ciągle wchodzi w konflikt z prawem. Kolejna typowo polska cecha - niechęć do władzy wszelakiej. Pojawiający się czasem w cyklu polscy politycy zawsze grają role czarnych charakterów, zwykle to cwaniacy i tchórze. Jednak najważniejszą w moim mniemaniu cechą Jakuba W. jest pewna bezkompromisowość działań. Polacy zmęczeni ciągłym wybieraniem tak zwanego mniejszego zła chętnie czytają o osobniku, który nie uznaje półśrodków, wszelkie sprawy załatwia od ręki (granatem na przykład) i nie traci czasu na jakieś rozterki moralne. Gdy Wędrowycza swędzi sumienie, po prostu drapie się po głowie w odpowiednim miejscu.

Opowiadania o Jakubie mają zwykle żartobliwą, anegdotyczną formułę (może poza zaskakująco odmiennym i poważnym „Przeciw pierwszemu przykazaniu” z pierwszego tomu), zazwyczaj brak w nich rozbudowanej fabuły, głębszego portrety psychologicznego postaci. Pisane są prostym, przejrzystym językiem, bez jakichkolwiek fajerwerków narracyjnych (niech nikt nie nastawia się na polskiego Pratchett'a). Rażą powtórzenia - jeśli Pilipiukowi uda się wymyślić jakąś szczególnie oryginalną frazę, to wkleja ją do kilku innych opowiadań, co budzi nieprzyjemne uczucie deja vu.

Z niepokojem zauważam, że autor zaczyna iść na przysłowiową łatwiznę - kolejne opowiadania z nowszych tomów nic nowego nie wnoszą do wędrowyczowego uniwersum, Jakub pędzi bimber, pije bimber, goni kota znienawidzonym sąsiadom Bardakom i miejscowej policji, czasem rzuci go gdzieś na drugi koniec świata, gdzie - oczywiście - poradzi sobie z zagrożeniem za pomocą ukrytego w ubraniu granatu, stena czy choćby linki hamulcowej, której przeważnie używa w celach kłusowniczych. Czasem ducha wypędzi, czasem rzuci klątwę na wrednego sąsiada, który przejechał mu po polu kombajnem albo spuścił zawartość szambiarki do studni. I tyle. Owszem, to bawiło w pierwszych tomach. Bawi i dziś, choć już nie tak bardzo. Cóż, Pilipiuk wielokrotnie porównywał pisanie opowiadań do lepienia garnków i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Wielki Grafoman (jak sam siebie nazywa autor) ma kilka standardowych form, w których "odlewa" swoje opowiadania. Można i tak, choć jeśli postać Jakuba nie będzie ewoluować, to w końcu ludziom znudzi się czytanie o najprzedniejszym polskim egzorcyście-amatorze. Do tego jeszcze daleko, ale już widać pierwsze objawy zmęczenia materiału.

Srogie baty należą się Fabryce Słów za nędzę edytorską książek wchodzących w skład cyklu o Jakubie. Liczne literówki, błędy, brak jednolitej szaty graficznej serii (zresztą, samo wydawnictwo rzuca się na lewo i prawo i już chyba trzy razy zmieniało swoje logo) i to w przypadku sztandarowej serii Fabryki Słów! Wstyd.

Mimo wszystko, Wędrowycz niezmiennie bawi nas i cieszy. I bardzo dobrze. Taka barwna postać jest Polakom bardzo potrzebna w szmatławej, szaro-burej rzeczywistości.

środa, 22 lipca 2009

Do poczytania... Dary



Są pewne dotyczące autorów książek prawidła, które każdy czytelnik w pewnym momencie swojego życia musi sobie przyswoić po to, by się potem niepotrzebnie nie frustrować, ani nie zamęczać rozterkami moralnymi. Otóż część etatowych czytaczy wychodzi z założenia, że jeśli książki autora są mądre, spójne i wciągające, sam autor musi być osobą prawą, inteligentną i miłą. Tymczasem nie jest to wcale regułą. Weźmy takiego Sapkowskiego - gdyby jego osobę poznawać tylko za pośrednictwem książek, które napisał, wysnulibyśmy teorię o mądrym, czcigodnym nestorze polskiej fantasy. Tymczasem z relacji z konwentów, rozmaitych wywiadów, anegdotek i dygresji osób, które Sapka znają osobiście wyłania się nam obraz niskiego, antypatycznego pseudointeligenta, który na lewo i prawo chwali się swoim wysokim IQ, a umiejętności interpersonalnych ma tyle, co nic, podobnie zresztą, jak dystansu do siebie i autoironii (ponoć nawrzeszczał kiedyś na Bogusława Polcha - poszło o ten rysunek, który jakoby zdobić miał okładkę "Chrztu Ognia" - w zamierzeniu był to żart, jednak Sapkowski wziął to zupełnie na poważnie).
Tak więc, drodzy parafianie, najlepiej od razu wybić sobie z głowy jakiekolwiek uwielbienie dla autora jakiejkolwiek książki. Jeśli utwór jest dobry, to tylko utwór, a nie pisarz, który go stworzył.
Czemu to piszę? Ponieważ Ursula K. Le Guin jako osoba prywatna raczej nie da się lubić - wierna admiratorka Saddama Husseina, zagorzała feministka, eko-terrorystka pierwszej wody, zwolenniczka aborcji... To jednak nie przeszkadza jej pisać mądrych, pięknych powieści, które nie tyle wchodzą do kanonu fantastyki, co się nim stają.
"Dary" są jedną z takich powieści. Autorka snuje historię wyżynnych klanów, z których przedstawiciele każdego dysponują pewną unikalną umiejętnością, zwaną darem. Klany te zwalczają się nawzajem, rzadko zawierając chwilowe i niestałe sojusze. Główny bohater, chłopiec o imieniu Orrec, należy do rodu, który dysponuje darem bardzo niebezpiecznym - odczynianiem, niszczeniem siłą wzroku, woli, gestu i myśli. W przypadku Orreca sprawa jest nietypowa - istnieją podejrzenia, że jego dar jest "dziki", niezależny od woli obdarowanego. Chcąc ochronić innych przed ryzykiem, chłopiec godzi się nosić na oczach opaskę.
"Dary" to książka bardzo spokojna - akcja toczy się powoli, spokojnie. Przez większość czasu obserwujemy życie chłopca, jego relacje z ojcem, matką i dysponującą darem przywoływania przyjaciółką Gry. Kiedy na oczy chłopca opada ciemna zasłona, autorka zaczyna przedstawiać nam inny świat - świat bez barw, kolorów i kształtów. Świat głosów i odczuć. Wciąż spokojnie, wciąż bez pośpiechu dążymy do powolnego zagęszczenia fabuły i zaskakującego rozwiązania akcji. Niestety, końcówka zawodzi i zostawia czytelnika z mnóstwem pytań, na które nie ma odpowiedzi. Dopiero wgląd w Wikipedię uświadomił mi, ze książka jest pierwszym tomem trylogii, o czym wydawca nie był łaskaw poinformować mnie w żadnym miejscu polskiego wydania.
Komu mogę polecić te książkę? Na pewno nie miłośnikom rozwałki mieczowej i magicznej - ci usną z nudów. Jestem pewien, że dojrzalsi, wyrobieni fani fantasy docenią tę książkę i to oni są grupą docelową "Darów".

TytułDary
Tytuł oryginalnyGifts
AutorUrsula K. Le Guin
PrzekładMaciejka Mazan
Wydawca Prószyński i S-ka
CyklKroniki Zachodniego Brzegu
ISBN-1083-7469-294-4
Format152s. 147×208mm; oprawa twarda
Cena19,90
Data wydania20 kwietnia 2006
WWWPolska strona

niedziela, 19 lipca 2009

Co w graniu piszczy? Beyond Good and Evil

http://www.paylessgames.com/catalogimages/24ac938e99381090b48365c0740BeyondGoodAndEvil_full.JPG

Nerwowa kopanina w poszukiwaniu tej jednej płyty. Przerzucanie stert krążków, przesuwanie szaf, rycie pod komputerem, zrywanie tynku ze ścian... W końcu jednak znalazłem. Oto ona. Gra (prawie) idealna.

http://www.thegamesofmylife.com/wp-content/bge_01small.jpg

Firmę Ubisoft zna już chyba każdy fan myszy i pada, a jej gry już na wieki wieków wpisane są na poczet sztandarowych, przełomowych produkcji. Pewnego dnia jeden z jej pracowników, Michael "Gość-od-Raymana" Ancel wpadł na pomysł stworzenia nietypowej gry zręcznościowej. Był rok 2003, końcówka czasów, w których tworzyło się gry oryginalne i nowatorskie, nie tracąc czasu na setki niepotrzebnych pierdół, takich jak analiza oczekiwań graczy, popularności konkurencyjnych produktów, specyfikacja najpopularniejszych (czyt. najlepiej sprzedających się) gier... Projekt przeszedł i możemy się nim cieszyć już od dłuższego czasu.

http://mtvgames.typepad.com/mtv_video_games_blog/images/beyond_good_and_evil.jpg

Planeta Hillys jest w stanie wojny ze złowrogą, pasożytniczą rasę DomZ. Hillianom w obronie planety pomagają oddziały Alpha, które od wielu lat zajmują się walką z DomZ. Na planecie obowiązuje stan wojenny, wszystkiego jest mało, Hillys nękane jest ciągłymi atakami kosmitów. Giną ludzie.

http://www.seanbajuice.com/wp-content/uploads/2008/05/800px-beyond_good_and_evil_-_opening_scene.jpg

Główna bohaterka gry (zgadnijcie, jaki jest jej ulubiony kolor?) Jade wraz ze swoim przyszywanym wujem - antropomorficzną świnią o imieniu Pey'j - mieszka w latarni, gdzie prowadzi sierociniec dla dzieci, których rodzice zostali porwani przez DomZ. Jade poznajemy, gdy na jej wysepkę napadają zarodniki ufoli. Uzbrojona w drewnianą, płonącą gałąź dziewczyna broni dzieci przed żywymi inkubatorami. Po krótkiej, zwycięskiej walce nadciąga odsiecz w postaci sił Alpha.

http://i299.photobucket.com/albums/mm299/jumpmaninminusworld/GC%20Games/Beyond%20Good%20And%20Evil/800px-Beyond_Good_and_Evil_-_Jade_-.jpg?t=1248017368

Po tych przeżyciach Jade wplątana zostaje w działanie miejscowego ruchu oporu, który ma własne zdanie na temat działań Alpha i ich powiązaniach z DomZ. Teraz nasza dzielna bohaterka uzbrojona w aparat fotograficzny, lagę i - później - wyrzutnię dysków musi poprowadzić dziennikarskie śledztwo i odkryć prawdę.

http://www.deeko.com/news/wp-content/uploads/2007/11/beyond-good-and-evil-large-3.jpg

Jak widać, gra ma ciekawą i bardzo rozbudowaną fabułę, która jest jednak tylko wisienką na tym zerojedynkowym torcie. Po kolei więc.
Grafika jest po prostu świetna. To jedna z tych gier, które pod względem wizualnym nie zestarzeją się nigdy. Teksturom czasem brakuje szczegółowości, woda wygląda lekko "galaretowato", jednak wszystko to w jakiś niepojęty sposób definiuje styl tej lekko kreskówkowej gry. Umiejętnie zastosowane filtry graficzne sprawiają, że nie zwracamy uwagi na większość niedoróbek.
Świat przedstawiony jest zaprojektowany spójnie i konsekwentnie. Poruszamy się po dużym archipelagu wysp, mamy miasto, warsztat, szereg jaskiń do eksploracji, fabryki. Po ulicach przechadzają się humanoidalne rekiny, nosorożce, świnie, kozły, świstaki... Oczywiście, nie brakuje i ludzi. Postaci, świat i pojazdy są kolorowe, miłe dla oka, ale w żadnym wypadku kiczowate. Zadziwia też dbałość o detale - różne postacie mówią z różnym akcentem. I tak Jade ma akcent amerykański, Pey'j mówi głosem południowca, elektroniczny awatar Secudo ma charakterystyczny włoski tembr, nosorożce z warsztatu Mammago mają akcent jamajski itd.
Mechanika i gameplay zadziwiają różnorodnością. Mamy tu bowiem elementy gry akcji (walka), zręcznościówki (Jade skacze, wspina się, turla etc.), przygodówki (klasyczne kombinowanie jak otworzyć drzwi), skradanki (obserwowanie strażników, przemykanie za ich plecami) i wyścigówki (wyścigi poduszkowców są niemal tak emocjonujące, jak te z "Mrocznego widma"). Elementy te są bardzo dobrze rozłożone, trochę walczymy, trochę się skradamy, czasem korzystamy z pomocy "bazy" (gdy trzeba złamać jakiś szyfr), dużo biegamy (narzucająca skojarzenia z początkiem pierwszego "Matrixa" scena ucieczki zasługuje na swoje miejsce w historii gier) i robimy zdjęcia.
Otóż właśnie. Aparat fotograficzny, który dzierży bohaterka jest bronią o wiele potężniejszą, niż jej stuff, bowiem za jego pomocą Jade zdobywa dowody w śledztwie, które prowadzi. Ponadto cykanie fotek rozmaitym zwierzakom zamieszkującym planetę jest też dobrym sposobem na podreperowanie budżetu Jade, jako że takie zdjęcia bardzo interesują instytut zajmujący się katalogowaniem fauny Hillys.

http://www.justadventure.com/reviews/BeyondGoodEvil/beyond%20good%20and%20evil%204.jpg

Oprawa dźwiękowa B:G&E dorównuje pozostałym aspektom produkcji. Już podczas instalacji słyszymy świetny utwór "Propaganda", potem zaś jest coraz lepiej. Każda lokacja ma inny motyw muzyczny. Moim faworytem jest regałowy utworek z garażu Mammago - dźwięki sięgają do pnia mózgu i po prostu wymuszają na naszym ciele kiwanie się w tył i w przód. Podczas walk, skradania, rozmaitych zwrotów akcji etc. uaktywnia się adekwatna linia dźwiękowa, co sprawia, że gra jest jeszcze miodniejsza. Cały soundtrack Można legalnie pobrać stąd (zielona ramka po prawo), a "Propagandy" posłuchać tutaj.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/1/14/Beyond_Good_&_Evil_Mammago.png

Mógłbym długo jeszcze rozwodzić się nad maniakalną wręcz dbałością o oryginalność przewijającą się w każdym szczególe (choćby sposób wpisywania kodów do drzwi czy zamków. Zamiast standardowego zestawu przycisków dostajemy nieskończoną spiralę ze wszystkimi literami i liczbami ułożonymi w porządku alfanumerycznym), minigierkami (szkoda, ze nie ich więcej) i sensownym sposobem skokowej eksploracji świata (gra ma otwartą strukturę, jednak do kolejnych obszarów nie mamy dostępu, dopóki nie zupgrade'ujemy poduszkowca), jednak nie widzę sensu - gra jest po prostu bardzo dopracowana, nie to, co te najnowsze gnioty, które nie odpalą się bez pobrania 100-megowego patcha. Pochwalić też trzeba bardzo dobre spolszczenie (tylko napisy).

http://www.blogcdn.com/www.joystiq.com/media/2009/03/beyond-good-and-evil-gog-screen-580px.jpg

Czy gra ma jakieś wady? Mógłbym czepić się pracy kamery - ma ona denerwującą tendencję do opadania na podłogę, przez co możemy dokładnie obejrzeć sobie buty bohaterki, a także sposobu zapisywania gry tylko w pobliżu specjalnych automatów. Ta ostatnia niedoróbka jest zresztą sprawą mocno dyskusyjną, bo gra wyszła na kilka platform równocześnie, a - jak wiadomo - na konsolach sejwa zrobisz tylko od święta. Na szczęście w B:G&E śmierć Jade nie zawsze oznacza cofnięcie do ostatniego savepointu - często wracamy do akcji bliżej miejsca porażki, co jest rozwiązaniem bardzo dobrym.

http://www.blogcdn.com/news.bigdownload.com/media/2008/10/jade.jpg

Mimo niepodważalnych zalet tej gry, nie odniosła ona zadowalającego sukcesu. Można dywagować, dlaczego tak się stało - najprawdopodobniej większość graczy zraził "bajkowy" klimat gry i jej stylizacja. Do tego, Beyond: Good & Evil konkurować musiał m.in. z takimi hitami jak GTA: Vice City, Harry Potter: MŚ w Quidditchu, Max Mayne 2, Call of Duty... 2003 był dobrym rokiem dla gier, więc gdyby B:G&E pojawił się na rynku w latach chudych, prawdopodobnie dziś cieszylibyśmy się kolejnymi częściami (zapowiadano trylogię). Nic to jednak, bowiem stosunkowo niedawno świat ujrzał gameplay sequela robionego na modłę parkour games (Prince of Persia, który notabene śmiga na silniku B:G&E, Assasin Creed, Mirror's Edge), co niekoniecznie musi się podobać. Miejmy nadzieje, że Ancel nie pozwoli na spłycenie "Beyond: Good & Evil 2".

http://www.wired.com/images_blogs/gamelife/images/2008/09/16/beyond_good_and_evil.jpg

Tymczasem pozostaje nam cieszyć się tym co mamy.

Gatunek: Akcja
Wydawca: Cenega Poland
W sprzedaży od: 3 luty 2004
Platforma: PC (CD-ROM)
Aktualna cena det.: 14,90 zł

Wymagania sprzętowe:
Procesor: Pentium III 700 MHz , Pamięć: 64 MB,
Grafika: Zgodna z DirectX 32 MB ,
System: Windows 98/ME/2000/XP ,
Wymaga: DirectX 9.0,
Dźwięk: Zgodna z DirectX,
Napęd: CD-ROM 4x, HD: 150 MB

czwartek, 16 lipca 2009

Nowe arty "Hardkoru 44"

Trzeba przyznać, że projekt zapowiada się coraz bardziej interesująco...
















sobota, 11 lipca 2009

Do poczytania... Malowany człowiek



Czytając rozmaite lizodupne (dupolizne?) recenzje takich książek jak "Malowany Człowiek" zastanawiam się czasem, czy to ja mam taki spaczony, wykrzywiony rozmaitymi Dukajami, Dicksonami, Dickami i Cardami gust, czy to może jednak reszta świata łyka byle literackie gówno, jeśli tylko gdzieś na okładce widnieje napis "Bestseller".
Może od początku. Podczas jednej z moich częstych wypraw do biblioteki, na półce z fantastyką natknąłem się na "Malowanego człowieka", o którym co prawda słyszałem (a kto interesujący się fantastyką nie słyszał?), ale nie miałem okazji się zapoznać. Okładka od razu narzuciła mi skojarzenia z pewnym Asasynem - czyli skojarzenia jak najbardziej pozytywne. Niepomny na płynącą z doświadczenia wyrobionego czytelnika wiedzę, wziąłem na dobrą monetę onanistyczne zachwyty redaktorów i Grzędowicza umieszczone na tylnej okładce i skrzydełkach tejże. W końcu zabrałem sie do lektury...
Fabuła toczy się w nietypowym świecie fantasy, który co noc odwiedza niezmierzona horda krwiożerczych demonów (nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co, nie wiadomo czemu tylko w nocy). Żyjący w tym mało nieprzyjemnym uniwersum ludzie chronią się za barierami stworzonymi z runów (TAK! Tłumacz ma najwyraźniej gdzieś, że w naszym języku słowo "runa" jest rodzaju żeńskiego. Widać, że nie grał w Diablo). Fabuła toczy się trójwątkowo. W pierwszym, najbardziej rozbudowanym wątku, poznajemy chłopca o imieniu Arlen, który po związanymi z atakami demonów przejściami obrał sobie za cel odnalezienie sposobu na powstrzymanie hord otchłańców (oczywiście po uniwersum krąży legenda o Mitycznym Wybawicielu, wiemy więc, czego sie spodziewać). Drugi wątek niesie ze sobą historię Leeshy, dziewczyny szkolącej się na Zielarkę, trzeci i ostatni wątek przedstawia nam cudem ocalonego z najazdu otchłańców chłopca o imieniu Rojer, który zostaje wychowany na błazna (czy też Minstrela, jak chce autor) i niespodziewanie odkrywa w sobie talent do gry na skrzypcach. Wątki te nie łączą się w żaden sposób, choć to przecież pierwsza część trylogii i na to jest jeszcze czas.
Przez całą lekturę książki w głowie mrugał mi neonowy napis "Eragon". W ten sposób moja zwichrowana podświadomość sygnalizowała mi, że zarówno styl powieści jak i jej "klimat" przypominają mi wypociny Paoliniego. Fabuła jest co prawda inna - oryginalniejsza, co autorowi należy policzyć za plus - ale uboga narracja i pewne ogólne znudzenie, ktore towarzyszy nam przez większość książki są te same. Widać, że to debiut, ale zupełnie nie o to mi chodzi. Po prostu autor ma pomysł na świat przedstawiony i fabułę - to widać i czuć - ale jest zbyt skrępowany ogólnie panującym kanonem i boi się na wprowadzenie jakichś przełomowych innowacji. To mimo wszystko wciąż jest typowy świat fantasy, pełny rycerzy, Patronów Runów (lokalny odpowiednik magów), Zielarki i wszechobecne Przeznaczenie, z którego w swojej wiedźmińskiej sadze naigrywał się Sapkowski. Ksiązka jest też (poza jednym, czy dwoma fragmentami) bardzo "grzeczna", a do tego skomponowana w tak przewidywalny sposób, że czytelnik w połowie lektury może sobie spokojnie dośpiewać resztę (nawet dwa kolejne tomy), zaś bohaterowie są płascy i nijacy, jak naleśniki.
Książka została wydana w "Fabrycznym" standardzie, czyli duże litery i marginesy (które rozdmuchują tę niedługą w sumie powieść do niebotycznych rozmiarów 500 stron), rzadkie literówki w treści i dobre tłumaczenie (już pomijając te nieszczęsne runy).
Denerwuje mnie przede wszystkim takie promowanie książki, która nie jest może taka najgorsza, ale do genialnej, przełomowej powieści wciąż jej jednak bardzo dużo brakuje. Gwarantuję, że za kilka lat nikt o "Malowanym Człowieku" nie będzie pamiętał.

Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 11/2008
Tytuł oryginalny: Demon Trilogy: The Painted Man
Rok wydania oryginału: 2008
Seria wydawnicza: Obca Krew
Liczba stron: 504
Format: 125x205 mm
Oprawa: miękka
ISBN-13: 978-83-7574-057-8
Wydanie: I
Cena z okładki: 33,90 zł

piątek, 10 lipca 2009

Do poczytania... Planeta Śmierci 2


Zdarzyło mi się ostatnio posprzątać (!) na półce z książkami, które przez ostatnie ćwierćwiecze kolekcjonował mój rodziciel. Podczas tej Mission Impossible nabawiłem się rozległych obrażeń głowy spowodowanych nisko latającymi tomami encyklopedii. Gra była jednak warta świeczki, bowiem udało mi się dokopać do całej sterty książek, których w innym wypadku nigdy bym nie przeczytał. Jedną z nich jest niżej recenzowana Planeta Śmierci 2.
Seria książek "Planeta Śmierci" autorstwa Harry'ego Harrisona już dawno temu zdobyła status kultowej. Chwalono przede wszystkim wartką akcję, oryginalne podejście do oklepanego schematu space opery, a także niewątpliwy atut cyklu, jakim jest humor.
Główny bohater, Jason dinAlt, utalentowany hazardzista i cwaniak. Przewrotny los pchnął go na planetę Pyrrus, gdzie życie nowo przybyłych liczy się w sekundach, bowiem jest to planeta, na której wszystko co żyje, lata, pływa, biega i rośnie jest śmiertelnie niebezpieczne. Tam nasz bohater obtrzaskał się, stając się twardy, niczym odnaleziony za szafą sucharek (patrz to pierwszy).
Książka rozpoczyna się na Pyrrusie, kiedy to tajemniczy kapitan statku kosmicznego w podstępny sposób porywa Jasona, chcąc sprowadzić go na Cassylię - planetę, gdzie swego czasu Jason oszukał miejscową korporację hazardową na grube miliardy. Kapitan okazuje się być niejakim Mikah'em, zadufanym w sobie misjonarzem humanistycznej religii, wierzącym w Prawdę. Uwięziony Jason wdaje sie w nim w bardzo zabawną dyskusję moralizatorską, po czym udaje mu się uszkodzić statek, który w konsekwencji rozbija się na jakiejś prymitywnej planetce. Tam Mikah i Jason zmuszeni są współpracować, aby przetrwać w zdemoralizowanym, pozbawionym jakichkolwiek zasad etycznym społeczeństwie pustynnych nomadów.
Książka jest po prostu świetna - najpierw wyżej wspomniana dyskusja, podczas której Jason jawi nam się jako cynik, o tekstach godnych niejakiego doktora House'a (obaj dżentelmeni dysponują identycznym poczuciem humoru). Wydarzenia mkną szybko, kolejne słowne utarczki między Mikah'em a dinAltem sprawiają, że parskamy śmiechem, a świetna narracja każe nam przymknąć oko na drobne błędy fabularne i merytoryczne.
Słowem - niezobowiązująca rozrywka dla fanów science-fiction.


autor: Harry Harrison
tytuł: Planeta Śmierci 2
tytuł oryginału: Deathworld II
język oryginału: angielski
numer tomu: 2
liczba stron: 160
miejsce wydania: Warszawa
rok wydania: 1999
oprawa: miękka
wymiary: 120 x 190 mm
wydawca: Amber, Wydawnictwo Sp. z o.o.
ISBN: 83-7245-281-4
seria: Wielkie Serie SF

wtorek, 7 lipca 2009

Do poczytania... Star Wars Komiks Wydanie Specjalne #1



Jaki jest rodzimy rynek komiksowy - każdy widzi. Kolejne wydawnictwa padają jak muchy, nakłady są żenująco niskie... Tym bardziej dziwi sukces, jaki odniosła zeszytowa seria Star Wars Komiks. Kolorowy wydawany co miesiąc komiks, którego grupą docelową są fani już słuszny czas utrzymuje się na rynku. Pierwotnie seria była zapewne sposobem reklamy kolekcjonerskiej serii "Dziedzictwo", jednak później wyewoluowała w coś, co na dobrą sprawę możemy porównać ze złotymi czasami TM-Semica, gdy rozmaite Spider-many, X-Men i Punishery wychodziły zeszytowo w ilościach niemal hurtowych.
Seria poczyna sobie dobrze do tego stopnia, że zdecydowano się równolegle wypuszczać kwartalnik o podwojonej objętości, którego cena zamyka się w 10 złotych bez jednego grosza.
Po raz pierwszy od bardzo dawna za tak małą sumę dostajemy taki gruby komiks. Biorąc pod uwagę zwyczajowe ceny komiksów w Polsce, mamy do czynienia z odwrotnością ździerstwa.
Akcja toczy się między drugim, a trzecim filmem. Anakin "I'm-Your-Father" Skywalker wraz z armią klonów i garstką rycerzy Jedi usiłuje opanować beznadziejną sytuację na deszczowej planecie Jabiim. Przez cały komiks obserwujemy zmagania Separatystów z armią klonów, a także oddzielonych od reszty grupy padawanów.
Komiks nie ma fabuły. Cały czas toczą się walki, obie stony ponoszą kolosalne straty, a czytelnik stawia sobie odwieczne pytania o sens wojny. I to jest największa siła komiksu. W uniwersum Star Wars przyzwyczajeni jesteśmy do lekkiego i w sumie bezstresowego ujęcia kwestii wojny. W filmach jako wojowników mamy milusie Ewoki, albo karykaturalnych pobratyńców Jar Jar "Zdechnij-Śmieciu" Binksa. W Bitwie o Jabiim mamy do czynienia z obdartym z bohaterstwa i patosu obrazem brutalnego konfliktu. Jedi przestają być półbogami wyrzynającymi w pień hordy wrogów, a stają się zwykłymi ludźmi, może i potężnymi, ale tak samo podatnymi na śmierć i ból, jak zwykli smiertelnicy. Poczucie beznadziei potęguje nieprzerwanie padający deszcz.
Niestety, komiks cierpi na przeładowanie postaci. Jest ich po prostu zbyt wiele, co skutkuje ich płaskością i schematycznością. Niektórzy pojawiają siętylko po to, by bohatersko zginąć, albo wypowiedzieć jedną Pamiętną Kwestię, po czym zniknąć ze sceny. Nie oszczędzono nam też do cna wyeksploatowanego wątku zakazanej miłości dwójki Jedi. Żeby to jeszcze była miłość homoseksualna, to byłoby jakieś novum, a tak mamy powtórkę z rozgrywkido n-tej potęgi. Na ostatnim kadrze mamy mało zabawną niespodziankę w postaci twarzy Obi-Wana-Kenobiego w masce sado-maso (poważnie!).
Rysunki są poprawne. Bohaterowie są zróżnicowani i ładnie zaprojektowani, a design (poza kilkoma wpadkami) bardzo dobry. Wrażenie robą całostronicowe kadry i świetnie nałożony kolor. Nie mogę też przyczepić się do tłumaczenia, którego terminologia jest stuprocentowo zgodna z kanonem SW (najczęstszym błędem jest tłumaczenie droid na "robot", czego nie oszczędzono nam w np. spolszczeniu gry SW: KotOR).
Czy warto kupić ten komiks? Mimo wszystko tak, bo to jak na nasze standardy stosunkowo dobra pozycja. Dla fanów pozycja obowiązkowa, innym też radzę się zainteresować.
Niech Moc bedzie z komiksami.


Scenariusz: Haden Blackman
Rysunek: Brian Ching
Wydawnictwo: Egmont
Liczba stron: 96
Cena: 9,99 zł
Dostepność: Kioski, Empiki

poniedziałek, 6 lipca 2009

Do poczytania... Dyscyplina



Nie każdy może być Stephenem Kingiem. Prawda to niby znana i oczywista, jednak raz na jakiś czas ktoś próbuje nieudolnie kopiować styl Króla. Z większym lub mniejszym powodzeniem.
"Dyscyplina" to debiutancka powieść Paco Ahlgrena, amerykańskiego analityka finansowego i fizyka kwantowego, a przy tym pasjonata filozofii Wschodu. Nic więc dziwnego, że o tym wszystkim możemy poczytać też w "Dyscyplinie".
Główny bohater powieści, Douglas Cole, nie miał łatwego życia. W dzieciństwie stracił ojca i brata, nie potrafił porozumieć się z matką... Gdyby nie przyjaciel jego ojca, beztroskiego i nieco grubiańskiego Jacka, jego życie byłoby koszmarem. Kiedy Douglas idzie na studia, poznaje tajemniczego Jaffersona - wytrawnego szachistę i erudytę, dzięki któremu dowiaduje się, że posiada niesamowite i unikalne umiejętności (Nie ziewać!), przez co stał się celem ataku uboższej wersji kingowego Karmazynowego Króla - niejakiego Groedena. Teraz Douglas musi poradzić sobie z własnymi problemami, a także, pod okiem swoich mentorów, rozwinąć swoje talenty i, niejako przy okazji, zapobiec kryzysowi.
"Dyscyplina" to jedna z tych książek, które promuje się na siłę, wciskając czytelnikowi lekko zielonkawego schaboszczaka, a jednocześnie przekonując, że to najświeższy kawior. Przede wszystki, należy zignorować onanistyczny zachwyt redakcji, który znajduje się na tylnej okładce, olać wszelkie porównania do Kinga i Dicka.
Niniejsza książka jest debiutem - i to widać. Uboga narracja, przynudzanie, mało oryginalna fabuła ("z rękawa" mógłbym sypnąć kilkunastoma podobnymi, znacznie lepszymi pozycjami), rzadkie i kompletnie niezaskakujące zwroty akcji, idiotyczne i przewidywalne zakończenie, płaskie postacie... Ta litania mogłaby nie mieć końca. Autor wrzucił w swojej powieści chyba wszystkie swoje zainteresowania - grę na wiolonczeli, fizykę kwantową, szachy, taoizm i ekonomię. Wszystko to wrzucone na siłę i bez związku z innymi elemanetami, co powoduje wrażenie chaosu w tej prostej, jednowątkowej opowieści. Książka liczy ponad 500 stron, choć wyzierająca spomiędzy kartek nuda sprawia, że spokojnie możnaby było przyciąć ją do 300. Autorowi najwyraźniej brak było porządnego, doświadczonego redaktora, który potrafiłby mu wskazać fragmenty, nad którymi powinien popracować, a także "okroić" tekst z niepotrzebnych i długich jak papier toaletowy dygresji.
Nie polecam - "Dyscyplina" jest tak nudna i nijaka, że jej lektura przypomina spacer po Saharze. Ani to śmieszne, ani straszne. Malkontenci i pseudointeligenci bedą zadowoleni, reszcie odradzam.

Rok wydania: 2009
Liczba stron: 520
Wymiary: 142 x 202 mm
ISBN: 978-83-7648-002-2
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Tytuł oryginału: Discipline
Tłumaczenie: Jan Hensel
Język: polski

niedziela, 5 lipca 2009

Kilka gorzkich słów... 4 grzechy biblioteczne

http://www.kul.lublin.pl/oldbukul/akademia/2004_12_13/obrazki/niszczycielskie_plesnie.jpg

Z pewnością w ciągu swojego życia spotkaliście niejednego z nich - bibliotecznych dywersantów, książkowych gwałcicieli, najgorszy koszmar bibliomanów i stałych bywalców bibliotek. Ci nikczemnicy, ludzkie węże i najzwyczajniejsze w świecie gnidy, które kradną książki z bibliotek, bezrefleksyjnie przetrzymują nowości, niszczą książki... Nawet teraz, gdy o nich myślę, krew szybciej krąży mi w żyłach, a pięści bezwiednie zaciskają się w geście bezsilnej wściekłości.
W tym felietonie mam zamiar przedstawić najczęstsze grzechy tak zwanych "czytelników". Rzeczy, których byłem świadkiem i o których słyszałem zjeżyłyby włosy na głowie nie tylko wieloletnich bibliotekarzy, ale i aktywnych bywalców wciąż licznych w naszym kraju świątyni muzy Kaliope. Niektóre z tych incydentów nieomal dorównują podpaleniu Biblioteki Aleksandryjskiej, choć możliwe, że w tym momencie przemawia przeze mnie czytacz-fundamentalista. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy biblioteki dostępne były nielicznym, godnym ludziom, a za kradzież czy zniszczenie książki groziła nawet kara śmierci. Może jeden tępy kloc z drugim by się dwa razy zastanowił, zanim znowu zasiądzie do lektury ze szklanką soku i na wpół rozpuszczoną tabliczką czekolady... Brr! Aż mnie ciarki przeszły. Ale mówić o tym trzeba. A bibliotekarzom mówię - nie odpuszczajcie!

1. Cisza ma być!
Do biblioteki uczęszczam kilka razy w tygodniu - przeważnie na początku i na końcu tygodnia, w godzinach popołudniowych, kiedy w tym przybytku literatury jest akurat największy tłok. Ludzie! Biblioteka od wieków była ostoją ciszy i spokoju, uroczyste milczenie niczym w świątynni zawsze było genius loci najmarniejszej nawet biblioteki. A tu co? Wchodzę i jedna osoba głośno nadaje przez komórkę, jakiś koleś puszcza na cały regulator uszojebne techno, które wydobywa się z wiszących mu na szyi niczym chomąto słuchawek. Dwie psiapsiółki szczebioczą, za nic mając sobie należny instytucji bibliotecznej szacunek... Zgroza. A jak, ogarnięty świętym oburzeniem, wygarnę wszystkim, że takie zachowanie zakrawa na świętokractwo, to tylko patrzą się na człowieka jak na wariata... Straszne. A najgorsze, że nawet personel biblioteczny czasem kala ciszę budynku, niepotrzebnie unosząc głos, czy - uwaga - włączając radio (!).

2. Nie przetrzymuj książek!
Klasyczna sytuacja - jesteś w trakcie czytania kilkutomowego cyklu fantasy - na przykład "Mrocznej Wieży" albo "Malazańskiej Księgi Poległych". Wciągnięty w wir wydarzeń wypożyczasz kolejne tomy sagi, z zapartym tchem śledzisz losy bohaterów... W końcu idziesz do biblioteki z zamiarem zwrotu przeczytanych już pozycji i wypożyczeniem kolejnych tomów. Oczyma wyobraźni już widzisz, jak siedzisz w fotelu zatapiając się w lekturze, szukając odpowiedzi na odwieczne pytanie "Co będzie dalej?". I okazuje się, że jakiś niewydarzony głąb, jakiś baran kudłaty, jakaś leniwa gnida przetrzymuje kolejny tom już kilka dobrych lat, ignoruje listowne ponaglenia i szanse, że w najbliższym zwróci interesującą nas książkę są praktycznie zerowe. Oczywiście prośby o podanie adresu osoby przetrzymującej książkę spływają po zasłaniających się ochroną danych osobowych bibliotekarzach jak woda po kaczce. Zbrodniarz jest nie do ruszenia.
Co ciekawe, ten typ ludzi - w odróżnieniu od złodziei bibliotecznych, o których napiszę poniżej - zawsze w końcu oddadzą książkę. Czy to za trzy lata, czy to za sześć - często korzystając z amnestii z okazji Światowego Tygodnia Książki, kiedy to można oddać długo przetrzymywaną książkę bez konieczności zapłaty kary za zwłokę.

3. Nie kradnij!
Tacy są najgorsi. Śmiecie widzące w bibliotece jeden ze sklepów sieci torrent, tyle że taki niewirtualny. Wynoszą książki w plecakach, pod bluzą albo na chama w gołych rękach! A najgorsze są małe dziewczynki z poczuciem moralności rumuńskiego kieszonkowca, które wynoszą w torebkach kolejne egzemplarze "Harry'ego Pottera" i "Zmierzchu". I już nie wiem, czy bardziej bulwersować się tym zbrodniczym procederem, czy fatalnym gustem literackim współczesnej młodzieży.
Nie ma co sie oszukiwać - w każdym ze stałych bywalców bibliotek budzi się czasem hiena o lepkich łapach. Ach, mieć na własność to wypasione wydanie "Diuny" Herberta, albo dzieło sztuki edytorskiej o nazwie "Ostatni Bohater" pióra Pratchetta! Z tym, że dzielą się oni na zacnych ludzi potrafiących oprzeć się ogromnej nieraz pokusie i ludzkie węże, którym się to nie udało. Ja sam, choćbym nawet trafił na jakieś superwypasione wydanie kolekcjonerskie "Gry Endera" z autografem autora, to nawet przez myśl nie przemknęłoby mi zawłaszczenie tego artefaktu. Chociaż, z drugiej strony... Jakbym ja tego nie zrobił, to książkę zakosiłby ktoś inny, a szkoda by było... No właśnie, widzicie o co mi chodziło, gdy mówiłem o tkwiącym w każdym z nas złodzieju.

4. Nie niszcz!
Czasem, gdy biorę do ręki sczytaną książkę, zadaję sobie pytanie - co poprzedni czytelnik robił z tym egzemplarzem, że wygląda on niczym ofiara stada wściekłych kotów wrzuconych do kadzi z kwasem. Poszarpane kartki, wygięty w pałąk grzbiet książki, pozaginane rogi, poplamione rozmaitymi substancjami stronice. Raz znalazłem we wnętrzu książki (to był kingowy zbiór opowiadań "Wszystko jest względne" jakby kogoś to interesowało) ukryte między stronami opakowanie po prezerwatywie (!) użyte w charakterze zakładki. Zero szacunku dla słowa pisanego. Najgorsze są jednak poczerniałe rogi kartek, które służą tym bezwzględnym oprawcom do czyszczenia paznokci...

Drogi czytelniku, jeżeli kiedykolwiek dopuściłeś się jednego z powyższych grzechów, natychmiast kup jakąś książkę i wręcz ją pobliskiej bibliotece jako rekompensatę. W innym przypadku bądź pewien, że znajdę cię na końcu świata i siłą wyduszę zadośćuczynienie. Śmiejesz się? Masz mnie za nawiedzonego wariata? Świra? Mogę być świrem, ale nie znaczy to, że nie jestem niebezpieczny. Takich jak ja jest wielu i możesz być pewien, że kiedyś powstanie library fight club i weźmie on na cel wszystkich nikczemników nieoddających książkom należnego im szacunku...

sobota, 4 lipca 2009

Do poczytania... Diuna

http://www.archiwabg.pl/images/stories/kroniki-rebis/01_diuna.jpg

"Diuna" autorstwa Franka Herberta jest jedną z tych książek, które każdy szanujący się miłośnik science-fiction znać po prostu musi. Kiedyś napiszę (subiektywne) zestawienie takich książek, na dziś dzień jednak wystarczy powiedzieć, że monumentalne dzieło Franka Herberta pod względem rozmachu przypomina "Władcę Pierścieni".
Powieść "Diuna" jest pierwszym tomem rozległego cyklu Kroniki Diuny opowiadającego historię na pierwszy rzut oka nieróżniącą się zbyt od, dajmy na to, Gwiezdnych Wojen - mamy bowiem podróże kosmiczne, arystokrację walczącą o wpływy nad poszczególnymi planetami, zdrady, Wybrańców Przeznaczenia i tak dalej... Tytułowa Diuna to potoczna nazwa Arrakis, jedynej znanej w całym Wszechświecie planety, na której znajdują się złoża melanżu - narkotycznej przyprawy osiągającej na rynku zaporowe wręcz ceny. Imperator wyznacza ród Atrydów, by ten trzymał piecze nad planetą. Naturalnie, poprzednim rezydentom, Harkonnenom, niezbyt się to podoba. Główny bohater, Paul Atryda (syn księcia Leto Atrydy) zostaje wplątany w polityczne machlojki Gildii, Imperatora i Bene Gesserit (wpływowego kobiecego zakonu, którego członkinie szkolą sie w używaniu sił mentalnych). W końcu z pionka przekształca się w równoprawnego gracza i prowadzi lud mieszkańców Arrakis do wojny z Imperium.
Powieść jest, jak już wspominałem, monumentalna. Walki, zdrady, dyskusje taktyczne i polityczne przeplatają się z (chwilami infantylnymi) monologami wewnętrznymi bohaterów. Pseudonaukowe wytłumaczenia zasad działania niektórych urządzeń (tarczy) budzą śmiech (trafienie z miotacza w pas tarczy może wywołać wybuch dorównujący siłą eksplozji bomby atomowej - urocze). No cóż, książka powstała w latach 60-tych, więc pewna doza infantylności jest tu jak najbardziej uzasadniona.
Powieść przeczytać po prostu warto - na niej wzorował się Lucas, wymyślając planetę Tatooine z Gwiezdnej Sagi, Card zainspirowany Diuną napisał "Pamięć Ziemi", a Harrison - "Planetę przeklętych".
Wydanie, które ostatnio wpadło mi w ręce jest po prostu niesamowite - twarda, kredowa okładka, porzadne tłumaczenie (wcześniej różnie z tym było) i klimatyczne ilustacje Wojciecha Siudmaka. Wszystko to sprawia, że to wydanie warto mnieć na półce. Nawet cena - około 50 złotych, zależnie od miejsca zakupu - w tym wypadku nie jest wygórowana.

Autor:
Frank Herbert
Wydawnictwo:
Rebis
Rok wydania:
2007
Kategoria:
Literatura piękna / Fantastyka
ISBN:
83-7301-723-8
Ilość stron:
669
Format:
160 x 233 mm, twarda oprawa