czwartek, 11 lutego 2010

Felieton okazjonalny - Dwupłciowa fantastyka?



Czytając rozmaite felietony, recenzje i opracowania dotykające zagadnienia szeroko rozumianej literatury fantastycznej niejednokrotnie natrafiam na określenia "męska" i "kobieca" fantastyka. To bardzo ciekawe, choć nie do końca sprecyzowane kryterium podziału - przyjrzyjmy się temu bliżej.

Termin "kobieca fantastyka" został ukuty mniej więcej na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy panie Ursula K. Le Guin, Andre Norton i Anne McCaffrey szturmem podbiły serca czytelników swoimi zaskakująco oryginalnymi cyklami powieściowymi (odpowiednio - "Ziemiomorze", "Świat Czarownic" i "Jeźdźcy Smoków z Pern"). Przyzwyczajeni do krwawych, "mięsistych" produkcji conanopodobnych tudzież perypetii dzielnych space marines czytelnicy z zaskoczeniem odkryli, że fantastykę można pisać inaczej - zamiast epickich starć zakutych w blachy wojowników autorki pokazywały o wiele bardziej klimatyczne uniwersa, wrażliwych bohaterów, niesamowity klimat i spokojny tok fabularny. To autentycznie było coś nowego, coś oryginalnego. Fantastyka pisana przez kobiety była naprawdę fantastyczna, nic więc dziwnego, że wszystkie trzy panie odniosły olbrzymi sukces, a ich nazwiska wymieniane są dziś obok takich tuzów jak Tolkien, Howard i Dickson.

Różnice pomiędzy "męską" a "kobiecą" fantastyką są dosyć wyraźnie - "kobieca" fantastyka jest o wiele bardziej eteryczna, spokojniejsza i bardziej klimatyczna, niż jej samczy, brutalny i "przyziemny" odpowiednik. Oczywiście, nie znaczy to, że jest lepsza - bo o klasie powieści nie stanowi jej "płeć" tylko inteligencja i polot autora - po prostu zupełnie odmienna.

Co ciekawe, "płciowość" literatury nie musi być tożsama z płcią uprawiającego ją pisarza. Sztandarowym przykładem jest tu Neil Gaiman, którego twórczość to bezsprzecznie "kobieca fantastyka" choć sam Gaiman jest stuprocentowym facetem (przynajmniej, jeśli wierzyć jego żonie - wybaczcie żarcik, fani Neila). Widać to też na naszym podwórku - Magdalena Kozak, bodaj najseksowniejsza z polskich pisarek fantastycznych (no co?) uprawia mocną, męską prozę dla prawdziwych twardzieli. I absolutnie nie ma w tym nic złego, ostatecznie żyjemy w kolorowych czasach postmodernizmu.

Inną sprawą jest płynna niekiedy granica pomiędzy obiema płciami fantastyki. Czy dyskowy cykl Pratchetta to fantastyka męska czy kobieca? A proza Orsona Scotta Carda? Przecież twórczości żadnego z tych autorów nijak nie można nazwać bezpłciową. Czyżbyśmy mieli tu do czynienia z "trzecią płcią", literackim odpowiednikiem drag queen? I ostatnie, najważniejsze pytanie - czy ma to jakiekolwiek znaczenie, skoro zarówno Card jak i Pratchett są wyśmienici w tym, co robią, a stylistyka ich utworów podoba się tak wielu odbiorcom?

Chciałbym zaprosić do dyskusji czytelników tego bloga, choćby po to, by ożywić pustkę wiejącą zazwyczaj w komentarzach (wiem, to po części wina nieregularnych notek, ogłaszam mocne postanowienie poprawy), ale z doświadczenia wiem, że zwykle nie odnosi to skutku. Mimo to, zapraszam. Piszcie, w której ze stylistyk lepiej się odnajdujecie, czy taki podział w ogóle ma sens i tak dalej.

2 komentarze:

Iszkariot pisze...

Muszę przyznać, że "płciowością" fantastyki nigdy głowy sobie nie zaprzątałem. Wydaje mi się, że aktualnie nie ma większego znaczenia, kto napisał książkę. Liczy się gust czytelnika, co znaczy tyle, że każdy czyta co lubi. Przytaczasz Nocarską Trylogię jako przykład typowo męskiej fantastyki i prawdą by to było może dwadzieścia lat temu, bo aktualnie jest przeciez multum przedstawicielek płci pięknej, które nocarzami są zachwycone, a niekoniecznie strzelają z glocków i skaczą ze spadochronami.
Kobieca fantastyka zaś kojarzy mi się z utworami, gdzie główny nacisk kładziony jest na relacje damsko-męskie głównej bohaterki, ewentualnie jakieś głębokie psychologiczne kobiece problemy, a fantastyka jest tylko umilającą otoczką (przykładem niech już będzie ten Zmierzch, ale nie chciałem o nim wspominać).
Tak patrząc na półkę w empiku to strzelam, że "kobiecą" fantastyką będą książki Trudi Canavan i Anne Bishop. Wnioskuję jedynie po okładkach. "Uczennice maga" Canavan pozyczyłem od siostry, zobaczę jak mi pójdzie czytanie.
Co do wymienionych przez Ciebie klasyków z LeGuin na czele, smutkiem wyznam, że nie dane mi było przeczytać nic tych autorek. Po prostu tak się złożyło. Postaram się nadrobić jeśli warto.

ps. w akapicie z Gaimanem chyba brakuje jakiegoś słowa.

Misiael pisze...

@Iscariote

Wiesz, pisząc o dualizmie fantastyki, nie mam na myśli tego, że "kobieca" podoba się prawie wyłącznie paniom, a "męska" - panom. Chodzi o coś trochę innego.

Weźmy ekstremistyczne przypadki - "Conan: Godzina Smoka" Howarda i "Czarnoksiężnik z Archipelagu" Le Guin. Każdy, kto przeczytał obie te powieści - klasyka gatunku stojąca na równi z (przereklamowanym ostatnimi czasy) "Władcą Pierścieni" - doskonale zrozumie, o co mi w tym momencie idzie.

"Co do wymienionych przez Ciebie klasyków z LeGuin na czele, smutkiem wyznam, że nie dane mi było przeczytać nic tych autorek. Po prostu tak się złożyło. Postaram się nadrobić jeśli warto."

Warto. Wszystkie trzy autorki są/były (2/3 z nich niestety nie żyją) bardzo płodne (LITERACKO!) i choć czasem rozmieniały swój talent na drobne, to jednak generalnie warto zapoznać się z choćby częścią ich dorobków twórczych.

"ps. w akapicie z Gaimanem chyba brakuje jakiegoś słowa."

Fakt, już poprawione - dzięki za uwagę.