wtorek, 29 grudnia 2009

Kilka gorzkich słów... O komiksach, Barwach szczęścia i takie tam...

http://www.barwyszczescia.pl/galery/20071112/juliamarczak_4315_PB.jpg

Już? Pozbierali szczęki z podłóg? To dobrze. Uspokajam - nic mnie dupę nie ugryzło, telenowel nie oglądam (poza "Pierwszą Miłością" - poziom schizu na minutę odcinka przeszedł przez granicę farsy i budzi autentyczną, choć nieco chorą, fascynację), jeszcze mi moje szare komórki miłe - może jak przejdę na emeryturę.
Jakiś czas jednak zdarzyło mi się rzucić okiem na jeden z odcinków popularnego ponoć tasiemca pod pretensjonalnym tytułem "Barwy szczęścia". Moją uwagę przykuł fakt, że jeden z bohaterów (niedoleczony ćpun, którego imienia nie dałem rady zapamiętać) postanawia... Narysować komiks. Tak! Pomysłowość scenarzystek w tym momencie niemal zwaliła mnie z nóg. Bo KOMIKS? Tak niepoważne medium? I to nie jakiś tam infantylną bajkę science-fiction, a poważny, artystyczny komiks o narkomanii.
I niby fajnie, że w mainstreamie zaczyna kwitnąć taka wizja niszowego, bądź co bądź medium, ale... Diabeł tkwi w szczegółach.
Po pierwsze, serialowy komiksiarz kreowany jest na wiecznego chłopca, ktory woli całą noc oglądać "Czterech pancernych i psa" zamiast spędzić ten czas z żoną, na chyba najbardziej naturalnej czynności... A właśnie - skoro już kreują nerda, to nie powinni do jego odgrywania angażować metroseksualnego wymoczka (choć z drugiej stron to chyba w sumie dobrze, że nie ulegają krzywdzącym stereotypom).
Po drugie, sam wątek jest wręcz komiczny. Oto mamy faceta, który rysuje komiks na którym zarabia całkiem nieźle (sic!), promuje go w telewizji, a niedługo po premierze dostaje propozycje stworzenia filmu animowanego na podstawie swojego dzieła... Śledziu, ty to widzisz i nie grzmisz?
Po trzecie i najciekawsze - twórcy serialu postanowili wypromować swój serial w nietypowy sposób i zlecili stworzenie kilku stron komiksu. Tak, założę się, że prawie nikt z fanów komiksów o tym nie wiedział. Ja też natrafiłem na to w sumie przypadkiem i... cóż, o ile sama idea jak najbardziej godna pochwały, o tyle wykonanie pozostawia bardzo dużo do życzenia. Zobaczcie sami. Nie wiem, kto stoi za tym pseudokomiksowym potworkiem, ale całkiem słusznie ukrywa swoją tożsamość. Zarówno warstwa graficzna, jak i narracja po prostu przerażają infantylizmem, niedopracowaniem i brakiem jakiegokolwiek zmysłu estetycznego. I taki komiks zrobił furorę?
Podsumowując - bardzo fajnie, że serial o takiej oglądalności porusza temat naszego, nieco hermetycznego półświatka komiksowego. Mogli to zrobić lepiej, prawda, ale czego tu oczekiwać po serialu, którego głównym targetem są gospodynie domowe?

sobota, 26 grudnia 2009

Kilka gorzkich słów... Epic Facepalm

Wesołych świąt (życzenia trochę spóźnione, ale zawsze...). Dziś w programie nie będzie morza krokodylich łez obrazujących moje emo w stosunku do całego świata. Nie będzie sarkania na zgniłą, konsumpcyjną rzeczywistość, gdzie jakiekolwiek ludzkie odruchy zostały ograniczone do klinicznego minimum. Będzie tylko ten link, na którego źródło natknąłem się podczas wieczornego spaceru po Esensji. I wystarczy.
Nie klikajcie. Nie psujcie sobie ostatniego dnia świąt.

piątek, 18 grudnia 2009

Do poczytania... Star Wars Komiks Wydanie Specjalne #3

http://www.ossus.pl/images/0/07/SWK_Open_Season.jpg

No dobra, mam słabość do zeszytówek. Jeśli ktoś za niespełna 10 złociszy daje mi przyzwoicie wydany niemal stustronicowy komiks, to nie potrafię, po prostu nie potrafię sobie odmówić. Mimo, iż Gwiezdne Wojny nie rajcują mnie aż tak, jak niektórych, chociaż poprzedni numer zasysał do sześcianu, postanowiłem zrezygnować z dwóch piw (doceńcie poświęcenie - u studenta świadczy to o wyjątkowo dużym zaangażowaniu) i zaryzykować kupno najnowszej części kwartalnika tym razem opowiadającego o dzieciństwie i młodości Jango Fetta.
Nie chcę po raz kolejny popełniać ciężkiego grzechu dyfuzorowania, powiem tylko, że czteroczęściowa opowieść ma formę "szkatułkową". Ramowa nowela dzieje się dekadę przed brzemienną w skutkach Bitwą o Geonosis. Przyszły Imperator rozmawia z hrabią Dooku o najlepszym kandydacie na "ojca" armii klonów. Przysłuchując się ich opowieściom, wymuszeniom zeznań i dialogowi Janga z Dooku, przenosimy się do kluczowych momentów życia mandaloriańskiego najemnika.
Trudno mi powiedzieć coś bliżej o fabule, nie zdradzając konkretów - dość rzec, że nie jest ona specjalnie wymyślna. Ot - w miarę sensownie usprawiedliwia toczącą się na kartach nawalankę pomiędzy zbuntowaną frakcją Mandalorian, a Fettem i spółką. Przez cały komiks dzieje się dość dużo. Pościgi i walki przeplatają się z lżejszymi, dającymi wytchnienie "powrotami do przyszłości". Nie powiem - fabuła jest poprawna... Ale daleko poza poprawność nie wykracza. Brak tu naprawdę mocnych akcentów, błyskotliwych dialogów czy frapujących zwrotów akcji. Owszem, te ostatnie występują wcale często, są jednak w moim odczuciu trochę zbyt przekombinowane. Generalnie jednak nie jest źle, jak na czysto rozrywkowy, nastawiony na akcję komiks "Łowy" naprawdę dają radę.
Kreska... no cóż, jestem pewien, że Ramón F. Bachs bardzo sie starał nadać komiksowi epicki, filmowy charakter. Nie wyszło. Kreska jest słaba, kolory nałożone co najwyżej poprawnie... Określiłbym to mianem "średniej galaktycznej". Oba poprzednie komiksy wydane w ramach Wydań Specjalnych prezentowały się pod tym względem nieporównywalnie lepiej.
Średni komiks. W sumie nie żałuję, że go kupiłem, bo zaserwował mi on pół godziny całkiem sympatycznej rozrywki. Możliwe, że fani Star Wars ocenią go wyżej. Generlanie jednak jest to zwyczajna sieczka pozbawiona głębszych ambicji (co w sumie nie jest niczym złym, nie każdy komiks musi być od razu Sandmanem). Ot, czytadło.


Scenariusz: Haden Blackman
Rysunek: Ramón F. Bachs
Wydawnictwo: Egmont
Liczba stron: 96
Cena: 9,99 zł
Dostepność: Kioski, Empiki

środa, 16 grudnia 2009

Kilka gorzkich słów... List protestacyjny w sprawie likwidacji bibliotek

Panie Premierze,

My niżej podpisani — pisarze, tłumacze, redaktorzy, wydawcy, bibliotekarze i czytelnicy — protestujemy przeciwko planowanym zmianom w prawie pozwalającym na likwidację bibliotek w małych miejscowościach. Pan Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdan Zdrojewski twierdzi, że chodzi tu o łączenie niedochodowych bibliotek z innymi niedochodowymi instytucjami kulturalnymi, co ma obniżyć koszty ich utrzymywania. Kryterium dochodowości placówki kulturalnej, jaką jest biblioteka, użyte przez ministra kultury zdumiewa i wysoce niepokoi. Podzielamy obawy polskich bibliotekarzy, którzy słusznie widzą w tym zamysł likwidacji bibliotek.

Znamy dobrze polską rzeczywistość. Jeździmy po polskiej prowincji, do małych miejscowości i jeszcze istniejących małych bibliotek, jedynych w promieniu wielu kilometrów ośrodków kultury. Polski pisarz często nie ma innego sposobu dotarcia do czytelników. Zważywszy na niski poziom oferty kulturalnej mediów, w tym mediów publicznych, dla czytelników to jedyny żywy kontakt z autorami. To małe biblioteki są oazami, w których przetrwała sztuka czytania i sztuka rozmowy o książce. Biblioteki nie są — wbrew mniemaniu polskiej klasy politycznej — reliktem odchodzącego świata, o czym świadczy ich rola w Europie Zachodniej, gdzie liczba wypożyczeń z roku na rok rośnie.

Publicznie anonsowany przez ministra Zdrojewskiego zamiar przetworzenia bibliotek w „centra innowacyjności i kreatywności” okazuje się politycznym pustosłowiem. W roku 2009 w ramach programu mecenatu kulturalnego państwo przeznaczyło na biblioteki 2 miliony złotych. Czystą fikcją staje się program Biblioteka+, który do tej pory nie ma ani budżetu, ani harmonogramu wprowadzania w życie. Ten sam minister ogranicza wydatki na finansowanie bibliotek z budżetu ministerstwa w 2010 roku z założonych 40 milionów złotych do 10 milionów.

Panie Premierze,

dwadzieścia lat temu byliśmy dwa razy biedniejsi, a stać nas było na biblioteki. Przez te dwadzieścia lat kraj bogacił się o kilka procent PKB rocznie. Teraz przy postępującym spadku czytelnictwa i groźbie funkcjonalnego analfabetyzmu okazuje się, że Polski nie stać ani na program walki z tymi zjawiskami, ani na utrzymanie bibliotek. Przez dwadzieścia lat wyeliminowaliśmy z programów szkolnych edukację kulturalną, zamykaliśmy czytelnie publiczne i nie uzupełnialiśmy dostatecznie zbiorów bibliotek. Polski nie stać na pełnienie roli niewyedukowanego pariasa Europy, Polaków na bycie narodem barbarzyńców. Wzywamy Pana, Panie Premierze, do działań, które zaświadczą, że podziela Pan nasze zdanie. Wzywamy do poszanowania Konstytucji RP, gwarantującej obywatelom dostęp do kultury.

Sami nie będziemy stać bezczynnie. Powołujemy Obywatelskie Forum Dostępu do Książki — forum dla wszystkich, którzy chcą uczestniczyć w walce ze spadkiem czytelnictwa, w pracach nad uzdrowieniem rynku książki i odrodzeniem bibliotek w Polsce. Do udziału w tym przedsięwzięciu zapraszamy wszystkich ludzi książki i czytelników

źródło: Fantazmaty

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Felieton okazjonalny - Koncert 39/89 Zrozumieć Polskę



Wrocławski raper, kompozytor i producent kryjący się pod pseudonimem L.U.C jest jedynym współczesnym współczesnym polskim wykonawcą, którego bez nijakiego poczucia żenady mogę nazwać Artystą. Tak, Artystą przez duże A, Artystą największego formatu, Artystą, którego pamiętać będziemy za 10, 20 czy nawet 50 lat, zaś wyemitowany wczorajszej nocy przez TVP 2 koncert 39/89 Zrozumieć Polskę jest tego najlepszym dowodem.
Mając świeżo w pamięci dwójkowy koncert, wciąż będąc pod wrażeniem kompleksowości całego projektu wciąż trudno mi powiedzieć, czego właściwie doświadczyłem. Ci, którym nieobca jest twórczość Łukasza Rostkowskiego wiedzą, czego się spodziewać, co do reszty... może powiem najpierw, czym ten koncert nie był.



Przede wszystkim, niech nikt nie nastawia się na hip-hopowo jazzowego Rubika. L.U.C to kompozytor zupełnie innego formatu, którego twórczość nie jest i nigdy nie była uzależniona od banalności umysłu przeciętnego człowieka. Innymi słowy - ta muzyka nie jest dla każdego. Nie jest to też efekciarski popis, jakiego moglibyście się spodziewać po artyście hip-hopowym. Zapomnijcie - eluce podszedł do sprawy z właściwą powagą i pieczołowitością. I w końcu, nie jest to też typowa produkcja L.U.Ca. Próżno tu szukać jego surrealistycznych tekstów (o tym później) czy nieskrępowanej gonitwy dźwięku i słowa.



Sam tytuł "39/89 Zrozumieć Polskę" jest nieco mylący. Otóż eluce nie odkrywa przed nami żadnych rewelacji, nie tłumaczy nam naszego kraju. On po prostu jeszcze raz przedstawia nam jego historię - od wybuchu Drugiej Wojny Światowej począwszy na obaleniu komunizmu skończywszy. Słyszymy historię doskonale nam znaną, jednak L.U.C opowiada nam ją po swojemu - za pomocą dźwięków, słów i obrazów. Po raz kolejny więc mamy szansę przyjrzeć się wydarzeniom, o których możemy czytać dziś w podręcznikach historii, wydarzeniom, które ukształtowały współczesną Polskę.



Muzycznie jest wprost niesamowicie. Na potrzeby projektu L.U.C skomponował 18 utworów będących niesamowitą kolażem jazzu, trip-hopu, muzyki elektronicznej i filmowej. Wrocławski artysta nie boi się odważnych eksperymentów, brawurowo okiełznał wszystkie elementy muzyki, wzbogaconej archiwalnymi nagraniami i przestrzennymi animacjami wykonanymi przez Marcina Kobyleckiego - pracownika obsypanej nagrodami firmy Platige Image.



Trudno oceniać poszczególne utwory w przypadku, gdy stanowią one zwartą całość, gdybym jednak miał wskazać najlepszy fragment koncertu, byłoby nim wykonanie utworu "Przebudzenie Boga 1987" - niesamowity, epicki utwór wzbogacony fragmentami przemówienia Jana Pawła II (z obowiązkowym "Niech zstąpi duch Twój i odmieni oblicze ziemi... Tej ziemi.") i Lecha Wałęsy. Serce roście słysząc, jak Polska zaczyna otrząsać się siedzącego na niej okrakiem komunizmu.
Jeśli wszystko dobrze pójdzie, cały koncert będzie można obejrzeć na oficjalnej stronie L.U.C.a. Polecam. Ale nie wszystkim - tylko miłośnikom odważnej eksperymentalnej muzyki. Cieszy mnie, że i takie projekty powstają w naszym kraju, a patriotyzm nie zawsze musi wiązać się z męczącym patosem. A o L.U.Cu jeszcze nieraz usłyszymy.

środa, 9 grudnia 2009

Zrozumieć Polskę 39/89



W najbliższą niedzielę telewizja postanowiła w nowatorski sposób oddać atmosferę czasów wprowadzenia stanu wojennego. Późnym wieczorem wyemitowany zostanie multimedialny koncert L.U.Ca – „39/89 Zrozumieć Polskę”.

W 28. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego po raz pierwszy przy tego rodzaju wydarzeniu wykorzystane zostaną nowoczesne techniki wizualno-paraholograficzne stworzone na bazie materiałów archiwalnych i animacji,przygotowanych przez zespół grafików z JUICE. Słuchając filmowej muzyki będziecie mogli ujrzeć przemawiające postaci historyczne, a w wśród nich np. Władysława Gomułkę, który pojawiać się będzie wyświetlony niczym Lord Wader na jednym ze statków swojej kosmicznej floty w sadze Lucasa. Spektakl wyreżyserował Jarosław Minkowicz, którego koncert „Siedem Bram Jerozolimy” do muzyki Pendereckiego nominowany był niedawno do nagrody EMMY. Jest to z pewnością doskonała zapowiedź jakości przedsięwzięcia.

L.U.C postanowił zaprosić gości ze świata polish jazzu, który to według niego „obok gierkówki, Misia Bareji i drażetek kokosowych był najlepszym polskim produktem PRL-u". Na scenie wraz L.U.Ciem i orkiestralnym oktetem wystąpią: urodzony na początku półwiecza 39/89, wybitny saksofonista Zbigniew Namysłowski, a także utalentowany młody pianista - Sławek Jaskułke.

Koncert to nie tylko okazja, aby w sposób niecodzienny, przybliżyć młodym ludziom rocznicę wprowadzenia stanu wojennego i ostatnie 50 lat historii. Jest on także ważnym sygnałem otwierania się mediów z misją publiczną na młodych twórców.

- To chyba ten moment, na który tak długo czekaliśmy. To kolejny przełom dla mnie, a także innych, którzy chcą coś zmienić w polskiej kulturze. W końcu profesjonalny świat otwiera drzwi i daje szanse młodym Polakom, którzy nie chcą powielać cyrku tańca na wrzodzie – mówi L.U.C Dziękuję TVP i miastu Wrocław za odwagę i zaufanie – dodaje artysta.

Początek transmisji niedziela, 13 grudnia, o godzinie 23:20 w TVP2

Żródło - www.zrozumiecpolske.pl
Od siebie dodam tylko, że L.U.C jest jednym z najoryginalniejszych i najciekawszych artystów ostatnich lat, a sam projekt zapowiada się co najmniej interesująco. Na pewno poświęcę niedzielny wieczór na zapoznanie się z lukową wizją historii naszego państwa.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Felieton okazjonalny - 10 najbardziej awesome rzeczy

Jest we współczesnej popkulturze garść motywów, które w jakiś bliżej niewyjaśniony sposób poruszają nas do głębi. Siedząc w kinie na nudnym filmie przysypiamy - ale wystarczy, że na ekranie choć na moment pojawia się jeden z tych magicznych motywów - ożywiamy się w jednej chwili. Amerykanie (i nie tylko oni) nazywają ten czynnik prosto - "Awesome!" Przed Wami 10 rzeczy, które - moim skromnym zdaniem - są w popkulturze najbardziej awesome. Możliwe, że coś mi umknęło, a kilka rzeczy (np. naziści) po prostu nie zmieścili się w tym zestawieniu. Cóż, są różne gusta, ale podejrzewam, że poniższe motywy ruszają zdecydowaną większość odbiorców kultury.

A więc - do ataku!

10. Bullet time



Wymyślony (powiedzmy...) przez braci Wachowski sposób ujęcia fajniejszych akcji w filmach, gdzie ołów sypie się kilogramami zadebiutował w "Matriksie". I od razu zdobył popularność,
odrobinę popychając filmy sensacyjne (i gry akcji) we właściwym kierunku. Awesome? Awesome!

9. Dinozaury



Od czasów pierwszego "Parku Jurajskiego" wiadomą rzeczą jest, że dinozaury są awesome. Nic dziwnego, bowiem prehistoryczne gady są ucieleśnieniem ludzkich lęków - wielkie, krwiożercze, traktujące mniejsze istoty (w tym ludzi) jako szybką przekąskę. Ciekawym motywem jest wykreowany przez Spielberga gatunek raptora - inteligentnego, działającego w stadzie drapieżnika, co prawda stosunkowo niewielki, ale bardzo niebezpieczny. Wszystko to sprawia, że Wizja ludzi uciekających spod jaszczurzych łap bardzo mocno przemawia do wyobraźni.

8. Wampiry

http://s.blomedia.pl/niezlekino.pl/16272/blade-twilight.jpg

Wampiry to istoty idealne - nieśmiertelne, silne, piękne (z wyjątkiem Nosferatu), obdarzone czarem i olbrzymią potencją seksualną - krwawy sakrament jest metaforą stosunku seksualnego, choć współczesne wampiry nie pogardzą i bardziej tradycyjnymi sposobami zaspokojenia popędu. Dzieci Nocy reprezentują wszystko, co zawsze chcieliśmy robić, czymkolwiek chcieliśmy być. To sprawia, że zawsze będą awesome, choć ostatnio w zacnym krwiopijczym towarzystwie zaczynają pojawiać się dziwne emokarykatury. Nie martwcie się jednak - Dzieci Nocy już zajęły się oczyszczaniem swoich szeregów (patrz obrazek).

7. Alien

http://www.stampede-entertainment.com/monstermakers/wallpaper/wp-alien-1-l.jpg

Zwany poprawnie Xenomorphem raz na zawsze zrewolucjonizował popkulturę. Potwór stworzony przez Hansa Rudolfa Gigera był chyba pierwszą (i, jak dotąd, jedyną) istotą tak perfekcyjnie oddziałowującą na ludzkie lęki i fobie. Podłużna owadzia głowa, ruchliwy ogon, szpony, podwójne szczęki - oto stwór rodem z najgorszych koszmarów. Z nim nie ma negocjacji, układów czy choćby zrozumienia motywów postępowania. To kosmiczna bestia, obca istota stworzona by zabijać. Nic więc dziwnego, że Alien zdobył taką popularność, a jego epickie potyczki z Predatorem (który nie zmieścił sie w niniejszym zestawieniu) weszły do kanonu popkultury na długo przed premierą filmu "Alien vs. Predator".

6. Zombie

http://img.photobucket.com/albums/v352/lottieloo/jp/Aleksi_Zombies_boxcover_600_600.jpg

Gnijąca, przygarbiona sylwetka, wyszczerzone zębiska, rozcapierzone palce i gałka oczna smętnie zwisająca na nitce nerwu. Zwykle widziany w towarzystwie podobnych sobie kolesi. W nieumarłych fascynuje nas kilka rzeczy. One kiedyś były takie jak my - a my możemy być tacy, jak oni. Są głodni, a ich apetyt moze zaspokoić tylko ludzkie ciało. Postać zombie narusza więc dwa bardzo ważne dla ludzi tabu - śmierci i kanibalizmu. Jest jeszcze jedna cecha, która sprawia, że zombie tak nas jarają - ten ich maniakalny upór, ta postawa "Możesz odstrzelić mi głowę i polać napalmem, ale to, co ze mnie zostanie popełznie za tobą". Nie ma co - zombie są awesome jak mało co.

5. Summer overture


http://img300.imageshack.us/img300/2846/rfad1tn5.jpg

Znany też jako "ten motyw z "Requiem dla snu" " utwór Mozarta stanowi kwintesencję awesomowatości podkładu muzycznego. I nawet trudno jednoznacznie określić co sprawia, że
ten - doskonale znany właściwie każdemu - kawałek tak oddziałowuje na naszą podświadomość. Z takim podkładem muzycznym nawet smażenie jajecznicy urasta do rangi epickiego wydarzenia.

4. Jedi

http://fc04.deviantart.com/fs5/i/2005/123/3/0/Jedi_Knight_by_Surfurdude.jpg

Każdy kiedyś chciał być Jedi. Ten miecz świetlny, Moc, zasady... Jedi to współczesne ucieleśnienie średniowiecznej rycerskości, cech które w dzisiejszym świecie zagubiły się gdzieś - honoru, odwagi, godności, poświęcenia. A najlepsze jest to, że romantyczny wojownik wymachujący błękitną latarką to zaledwie jedna strona medalu - Mroczni Jedi, Sithowie są badassami jakich mało!

3. Ninja

http://ps3media.ign.com/ps3/image/article/636/636142/more-hints-at-ps3-ninja-gaiden-20050725001109440.jpg

Cichy wojowni
k o na wpół mitycznych mocach (a przy tym niedoszły student). Wojownik cienia
przeskakujący z drzewa na drzewo, wbiegający po pionowych ścianach, wymachujący kataną...
Oh, come on - naprawdę muszę tłumaczyć, dlaczego ninja są awesome? Już abstrahuję od tego,
że wykreowany przez media wizerunek odzianego w czarną piżamę akrobaty nijak ma się
prawdziwych ninja.

2. Epic Boobs

http://scrapetv.com/News/News%20Pages/Everyone%20Else/images-2/epic-boobs.jpg

No właśnie. Kobiece piersi są awesome, a każdy kto uważa inaczej jest albo dzieckiem albo
homoseksualistą. Niejednokrotnie to właśnie boobsy (i przyczepione do nich kobiety)
ratowały leciwe filmy przed spektakularną klapą finansową. No bo szczerze - po co
oryginalna fabuła, dobra gra aktorska czy wypasione efekty specjalne, jeśli w filmie występują odpowiednio wyeksponowane kobiece piersi?

1. Wolverine

http://www.internationalhero.co.uk/w/wolverine3.jpg

No tak - w rankingu 10 najbardziej awesome rzeczy to właśnie on musiał wygrać. Konkurencja była silna, jednak James Howlett a.k.a. Logan a.k.a. Wolverine nie dał jej najmniejszych szans. Oto esencje awesomewatości - podstarzały, zarośnięty mutant z adamantowymi szponami w przedramionach, skórzaną kurtką narzuconą na grzbiet, dyndającym na szyi nieśmiertelnikiem i cygarem wciśniętym w kącik ust. Badassowatość w każdym calu, opracowana z geniuszem, której nie zdołał naruszyć ani obciachowy żółto-niebieski kostium, ani mizerny zazwyczaj poziom produkcji, w których Rosomak musi występować.

niedziela, 29 listopada 2009

Do poczytania...Nekrofikcje



Jak tak się zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że w rodzimej fantastyce Kościół Katolicki ma bardziej, niż przewalone - gros wziętych twórców traktuję instytucję kościoła j mniej lub bardziej jawną wrogością. Przoduje w tym oczywiście Piekara, choć Sapkowski też niewiele mu ustępuje.
Skąd taki wstęp. Cóż, książka, którą dopiero co skończyłem czytać, zdaje się podtrzymywać ten trend, ale na szczęście to tylko pierwsze wrażenie.
Paweł Ciećwierz zabiera nas w podróż do niedalekiej przyszłości, w której kościół zagarnął władzę świecką i zwalcza herezję z zapałem dorównującym temu ze starych, dobrych inkwizytorskich czasów. W świecie "Nekrofikcji" magia jest jednak realna, a Brighella, główny bohater, para się najparszywszym jej rodzajem - nekromancją.
Przyznam się szczerze, że nie spodziewałem się po debiutancie książki na tak dobrym poziomie. Opowiadania składające się na liczący przeszło 400 stron tom potrafią wciągnąć. Główny bohater to ćpun-nihilista, który żyje na kredyt i usiłuje przetrwać w slumsach Mgławy, miasta gdzieś w centrum Europy. Nie jest to przyjazne środowisko nic więc dziwnego, że nasz bohater co chwila pakuje się w jakieś kabały.
"Nekrofikcja" ma wszystko, czego potrzebuje dobry timekiller - wciągającą fabułę, dobrą, pierwszoosobową narrację, ciekawego głównego bohatera i fajne postaci poboczne... Sprawia to, że książkę czyta się bardzo przyjemnie. Może tylko Brighelli trochę zbyt często włącza się emo mode ale da się to przeboleć. Doprawdy, trudno napisać o tej książce coś więcej - bardzo dobra (choć klimatycznie niego przyciężkawa) rozrywka, jak na debiut nawet świetna. Dzięki niej Ciećwierz trafia na moją osobistą listę autorów, których rozwój śledził będę z ciekawością. Co i wam radzę.

Tytuł: Nekrofikcje
Autor: Paweł Ciećwierz
Wydawca: superNOWA
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 28 sierpnia 2009
Liczba stron: 430
ISBN-13: 978-83-7578-020-8
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Wymiary: 125 x 135 mm
Cena: 31,00 zł

Przeczytaj fragment książki

środa, 25 listopada 2009

Do poczytania... Ostatnia awatara



Czasem mam dosyć. Nie, powaga - chwilami, odkładając książę, zastanawiam się gdzie leży granica drukowalności i czy istnieje jakiś gniot, który nigdy przez nikogo nie byłby wydrukowany. Bo jeśli coś takiego jak "Ostatnia awatara" opuściło drukarnie i trafiło do szerokiej dystrybucji, to dochodzę o wniosku, że wydać można wszystko.
Może po kolei. Okładka wyraźnie powstała w duchu nowych standardów wyznaczonych przez Fabrykę Słów (swoją drogą, ciekawe, czy takie okładki za dwadzieścia lat będą nam się wydawać tak samo kiczowate, jak teraz okładki książek z połowy lat 80-tych?). To bardzo ładna okładka - ma wszystko, co trzeba: Groźnego gościa, miecz, anielskie skrzydła, unoszące się w powietrzu pióra, mroczne, niewyraźne tło i tak dalej. Radzę się jej bardzo dokładnie przyjrzeć, bo to właściwie najlepsza część książki. W zasadzie, środek możecie wyrzucić - okładka to jedyna rzecz w tym produkcie, która nie została dokumentnie skopana.
Powieść Olgierda Dudka przenosi nas w burzliwy okres wypraw krzyżowych. Głównym bohaterem tej sesji jest niejaki Tomasz, (paladyn, 8 lvl). Najpierw buja się trochę z kumplami po Europie, zabija czarnoksiężników i takie tam (wiecie, te questy poboczne na zdobycie itemów), potem dostaje się do niewoli sułtana, zdobywa umiejętność "znajomość arabskiego" (w ciągu około roku - nie wiem jak wy, ale mi nawet głupi angielski wchodził do głowy dobre pół dekady, a i tak nie mogę powiedzieć, że władam nim płynnie i z pełną swobodą), zostaje wplątany w główny quest polegający na zgromadzeniu drużyny i pokonaniu całego zła na świecie reprezentowanego przez pewnego rogatego kolesia srającego ogniem i siarką. Po pewnym czasie przechodzi epicką transformację po której ma high-level i +99 do wszystkich statów. Do tego Game Master zrobił taki myk, że naszemu super-Tomaszowi zawsze wchodzą krytyki i to niezależnie od tego czy chodzi o wynik walki, czy o powodzenie u kobiet.
Właśnie, kobiety. Liczba dam, które rozkraczają nogi gdy tylko zobaczą naszego dzielnego anielskiego rycerza jest iście imponująca. Ale nie myślcie, że Tomasz niecnie wykorzystuje swoje talenta - o, nie! Nasz bohater jest czysty niczym lilija, bez zmazy i skazy i w ogóle nie ma takiej zalety, której on by nie posiadał. Taką postać określa się zazwyczaj mianem Mary Sue, a fakt, że narracja jest pierwszoosobowa każe nam podejrzewać, że autor mocno utożsamia się z wymyśloną przez siebie postacią... Język powieści jest do bólu sztywny, jakby Dudek rozmyślnie chciał katować czytelnika kolokwialnymi i prostymi jak konstrukcja cepa zdaniami. Dialogi to osobna bajka - wyglądają jakby je żywcem wyjęto z Elementarza Przedszkolaka. Jeszcze nigdy nie widziałem tak infantylnych i koszmarnie poprowadzonych linii dialogowych.
Fabuła pełna jest deus ex machin, idiotycznych zbiegów okoliczności i naciąganych, kretyńskich wyjaśnień dotyczących upakowanych bez ładu i składu punktów scenariusza, co sprawia, że kołek, na którym zawiesiłem niewiarę pękł z ogłuszającym trzaskiem (będę musiał sobie kupić nowy).
Tak więc - pomijając idiotyczną fabułę, kretyńsko zachowujące się postaci, drętwe dialogi i oklepany do granic możliwości schemat jest to całkiem udana książka.

Miejsce wydania: Poznań
Liczba stron: 316
Format: 135x205 mm
Oprawa: miękka
ISBN-13: 978-83-7506-282-3
Wydanie: I
Data wydania: wrzesień 2009

niedziela, 22 listopada 2009

Jazda dowolna cz.4

Dziś nietypowo. Otóż wczoraj natknąłem się na stosunkowo świeżą notkę na blogu Kasi Klich, w której opisuje ona swoje zawirowania związane z umieszczeniem WŁASNYCH piosenek na WŁASNYM profilu na MySpace. W skrócie - piosenkarce pogrożono palcem za uprawianie takiego procederu (???) i zablokowano część piosenek. Oczywiście wkurzona Kaśka... ups, pardon - poirytowana Pani Katarzyna poleciała w dyrdy do polskiego przedstawiciela serwisu MySpace, niejakiego Sebka. Ten, miast pomóc gwiazdeczce i ocalić honor macierzystej firmy, olał panią Klich argumentacją, że w grę wchodzą wyjątkowo zawikłane sprawy związane z ochroną praw autorskich. Z jednej strony - wtopa jednego z najpotężniejszych portali społecznościowych na świecie, z drugiej - kto, na Boga Ojca, broni piosenkarce założyć własną stronę internetową? Obecnie hosting jest na tyle tani, że gwiazdka tego formatu spokojnie może zlecić komuś założenie własnej strony.


Dziś, w ramach naszych odbywających się co dwa tygodnie dewiacji, postanowiłem zapoznać was z dokonaniami kanadyjskiej artystki noszącej swojskie nazwisko - Alina Urusov, na deviantartowej przestrzeni kryjącą się pod pseudonimem ayanimeya. Operująca bardzo "energetycznym" stylem Urusov znana jest miłośnikom komiksów m.in z pracy nad Young Avangers i miniserią NYX: No Way Home. Jej kreska, choć prosta i chwilami mocno cartoonowa, naprawdę robi duże wrażenie.


Nowy "Zmierzch" już w kinach! Nie, nic mnie w dupę nie ugryzło, nic mi się na mózg nie rzuciło. Ot, kronikarski obowiązek trzeba wymienić i zaświecić trailerem. Filmu nie oglądałem i nie obejrzę - aż tak narąbane w głowie nie mam i drugi raz w wała zrobić się nie dam. Zwłaszcza, jeśli wziąć poprawkę na słowa Kevina Smitha, który film widział i dość obrazowo opisał przeżycia rozhisteryzowanych nastek obecnych na seansie. Dla nieznających angielskiego - słowo "moist" które pada pod koniec wypowiedzi Cichego Boba oznacza wilgoć. Teraz, jak ktoś kumaty, szybko domyśli się kontekstu i, co za tym idzie, reszty wypowiedzi.

niedziela, 8 listopada 2009

Jazda dowolna cz.3

Ras Luta, bardzo dobrze znany wszystkim miłośnikom muzyki reggae z członkostwa w zespole East West Rockers, promuje na MySpace swój pierwszy solowy krążek. Rewolucji nie ma, mamy tu wszystko, co dobrze znamy z EWR i licznych solowych projektów artysty. Warto też oblukać teledysk promujący krążek - jest to kawałek porządnego, pozytywnego regałowego bitu.



Ryan Ottley zasłynął wszem i wobec współpracując z cenionym amerykańskim scenarzystą komiksowym nad niesamowicie popularnym komiksem Invincible (Niepokonany). Cóż, sam komiks mnie osobiście mało kręci - nie rozumiem tych zachwytów nad scenariuszem Kirkamna, który nie dość, że jest mało oryginalny, to jeszcze sztywniackiego głównego bohatera trudno jest polubić... Nie zmienia to jednak faktu, że Ottley operuje niesamowitą kreską - jednocześnie schematyczną i nasyconą szczegółami.



Amerykanie robią film sensacyjny. Niby nic dziwnego, ale sęk tkwi w tym, że epizodyczną rólkę odegra tam znany i lubiany Daniel Olbrychski. Tu już się robi co najmniej intrygująco, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że główna rola przypadła Angelinie Jolie, które przedstawia - mam nadzieję - nie trzeba. I niby wszystko fajnie, pięknie, rodzimi dziennikarze filmowi sikają po nogach... Niestety cały ten orgazm kończy się wraz odpaleniem trailera, gdzie - stawiam perły przeciwko orzechom - pokazano 100% scen z udziałem rodaka, który, jakby tego było mało, mówi dziwnie nieswoim głosem... A sam film zapowiada się na kolejną sensacyjno-szpiegowską bajkę z infantylnym scenariuszem i masą efekciarskich strzelanin.


Dla śmiechu godzi się dziś przywołać 13 porad dla samotnej kobiety,
skutki zostawienia podłączonej ładowarki na noc w samochodzie oraz, w ramach ciekawostki, 10 najdziwniejszych spraw sądowych. Hmm... Coś ubogo w tym tygodniu.

środa, 4 listopada 2009

niedziela, 1 listopada 2009

Do poczytania... Trylogia K-PAX

http://esensja.pl/obrazki/okladkiks/27464_k-pax-200.jpg http://esensja.pl/obrazki/okladkiks/27466_na-promieniu-swiatla-200.jpg http://esensja.pl/obrazki/okladkiks/29320_swiaty-prota-200.jpg

Mam problem z tą trylogią. Duży problem. Raz, że nie wiem, jak ją przypisać gatunkowo - niby to sf, ale jakoś mój umysł buntuje się przed taką kwalifikacją, wszak do typowej fantastyki naukowej książce jest bardzo daleko (abstrahując już nawet od tego, że właściwie nie istnieje coś takiego, jak "typowa fantastyka naukowa"). Dwa, że sam nawet nie wiem, czy trylogia mi się spodobała, czy raczej znużyła. To dopiero zagwozdka, bowiem sprawa zazwyczaj przedstawia się prosto. Albo książka mi się nie podoba, albo wręcz przeciwnie - plus mnóstwo odcieni szarości pomiędzy, generalnie jednak nie mam problemów z wartościowaniem przeczytanych pozycji. Tu jest inaczej - opowieść o procie, pochodzącym z sielankowego świata K-PAX kosmicie(?), który okazuje się być jedną z osobowości świeżo przyjętego pod szpitalne skrzydła pacjenta(??) jest niesamowicie nierówna, miejscami zachęcająca, miejscami żenująca. I weź tu bądź człowieku mądry i skleć jakąś konkretną recenzję.
Fabuła kolejnych tomów przenosi nas do szpitala psychiatrycznego (które to miejsce zostało przez autora przedstawione sielsko i nierealistycznie, niczym w pierwszym odcinku najnowszego sezonu House MD), do którego - jak już wspomniałem - trafił nowy pacjent, każący nazywać się protem (tak, z małej litery), twierdzący, jakoby pochodził z innej planety. W sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewne przesłanki sugerujące, że tym razem to jednak może być prawda. Tymczasem główny bohater książki (pełniący rolę narratora psychiatra prota) stara się dociec, kim tak naprawdę jest mężczyzna, który trafił do szpitala psychiatrycznego - kosmitą, czy po prostu człowiekiem, który swoją traumę ukrywa pod postacią przesympatycznego międzygalaktycznego zawadiaki?

http://www.filmmusic.pl/images/covers/arty/k-pax%203.jpg

Książki zostały napisane przez kompletnego debiutanta, (to znaczy - pierwszy tom trylogii został napisany przez kompletnego debiutanta, zgodnie z zasadą, że na czczo można zjeść tylko jedno jajko), co widać. Głównie z powodu ubogiej narracji, choć przyznać trzeba, że Gene Brewer bardzo dopracował swój tekst - czytając go można niemal zobaczyć, jak pisarz ślepi w ekran i maniakalnie poprawiając każde zdanie i trzęsąc się nad każdą literką. Takie podejście mimo wszystko cieszy (i przydałoby się paru rodzimym autorom), ponieważ choć nie powstało arcydzieło, to Brewerowi udało się stworzyć niemal perfekcyjny rysunek techniczny, który już sam w sobie zasługuje na uznanie.

http://republika.pl/blog_cc_3702289/4600536/tr/kpax3.jpg

Szwankują portrety psychologiczne postaci. O ile sam prot jest postacią bardzo dobrze skonstruowaną, o tyle personel szpitalny (na czele z noszącym imię i nazwisko autora głównym bohaterem) i reszta pacjentów są ledwo co zarysowani i trochę zbyt sztuczni, by się do nich przywiązać.
Do tej pory głównie sarkałem na tę serię, jednak obiektywnie biorąc, nie jest ona taka zła. Ciekawym zabiegiem było jak największe uprawdopodobnienie przypadków dziejących się w książce. Autor, narrator i główny bohater opowieści są jedną osobą, w książce znajdują się przesłanki dotyczące spraw z "naszej" rzeczywistości (np. w drugim tomie jest mowa o wydaniu książki K-PAX i sprzedaniu praw do jej zekranizowania), co sprawia, że niejako podświadomie zaczynamy się zastanawiać, czy przypadki przedstawione w książce aby na pewno nie miały miejsca...?

http://blog.lib.umn.edu/raim0007/gwss3307_summer07/kpax.jpg

O polskim tłumaczeniu i wydaniu powiem krótko, bowiem wiele świństw w życiu zrobiłem (paru się nawet wstydzę), ale leżącego nie kopnąłem bez potrzeby jeszcze nigdy. Otóż zarówno jedno i drugie stoi na bardzo niskim poziomie - w oryginale prot mówił nieco teatralną angielszczyzną, co mości translatorzy olali, co by dupy pierdołami sobie nie zawracać. Najgorsze jest to, że przekład pozbawiony został kilku smaczków, zaś tłumaczące nam kim jest Meg Ryan i Hulk przypisy tłumaczy stawiają nas na poziomie niektórych pensjonariuszy ośrodka, w którym toczy się cała opowieść.
Oczywiście nie sposób w tym momencie nie wspomnieć o ekranizacji pierwszego tomu cyklu w reżyserii Iaina Softley'a (fotosy z tej produkcji zdobią niniejszą recenzję). Film od czasu do czasu pojawia się w ramówce TVP można go obejrzeć, bowiem daje niezłe pojęcie, (o) czym jest książkowy pierwowzór. No, i to jest też całkiem przyzwoity film, co w przypadku adaptacji dzieł literackich nie zdarza się zbyt często.
Mimo wszystko, polecam - książki czyta się bardzo przyjemnie, a lektura odpręża. Choć nie oszczędzono nam komunałów, to jednak K-PAX może pomóc nam uzmysłowić sobie kilka rzeczy, nad którymi nigdy się nie zastanawialiśmy. A to już jest potężny i niepodważalny atut.

Tytuł: K-PAX. Trylogia (K-PAX: The Trilogy)
Cykl: K-PAX
Tom: 1-3
Autor: Gene Brewer
Tłumaczenie: Maria Gardziel, Andrzej Gardziel
Autor okładki: Andreas Vitting, Joshua Blake, Christine Balderas
Wydawca: Książnica
Miejsce wydania: Katowice
Data wydania: 2006
Liczba stron: 216 + 230 + 286
ISBN-10: 83-7132-954-7
ISBN-13: 978-83-7132-954-8
Oprawa: miękka
Seria: Książnica kieszonkowa
Cena: 29,99 zł

niedziela, 25 października 2009

Jazda dowolna cz.2

Hurt dobrym zespołem jest - i co do tego wątpliwości mieć nie można. Nowa płyta zespołu może być jednak największym rozczarowaniem w historii grupy. Nie dlatego, że jej zapowiedź na MySpace jest jakaś fatalna - po prostu nowe aranżacje starych piosenek to niezupełnie to, na co wszyscy czekali, zwłaszcza po ostatnim krążku zespołu. Owszem, będą też premierowe kawałki, ale o wiele za mało.



Kolejny artysta Marvela, Skottie Young operuje bardzo charakterystycznym stylem, tak odmiennym od klasycznych rysowników, że jego prace zaskakują. Znany głównie z rysowania prześwietnej adaptacji Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Warto prześledzić jego galerię - na mnie ogromne wrażenie zrobił art inspirowany powieścią "Władca Much" (nie mylić z kretyńskim serialem o podobnej nazwie!).


Dziś w programie mamy krótki wykład gościa odpowiedzialnego za klimatyczne wyrecytowanie nazwy koncernu EA, które możemy usłyszeć w każdej sportówce EA. Aż chciałoby się mieć taki tembr głosu - już samo zamawianie pizzy w barze byłoby o wiele skuteczniejsze. Choć ponoć wszystko jest do wyćwiczenia...


Uuu... Tu będzie sporo. Przede wszystkim polecam 10 najbardziej żenujących potworów z filmów grozy. Warto też obadać parodię Pixarowskiego Intra - tylko dla ludzi o mocnych nerwach! Pod koniec zapoznajcie się też z historią rosyjskiego dzięcioła - terminatora.


Tak jak Krzysztof Ibisz jest nieformalnym logiem Polsatu, tak napis Google można uznać za nieformalne logo Internetu (tak w ogóle, to istnieje takowe?). W googlowej rubryce będą się znajdować rozmaite różności wyszperane w Sieci. Na dziś przygotowałem info o krótkometrażowym filmie sf przygotowywanym przez Grzegorza Jonkajtysa. Film będzie nosił nazwę 36 Stairs i zapowiada się co najmniej interesująco.

Do następnego.

sobota, 24 października 2009

Co w graniu piszczy? Butterfly Fantasy

http://www.oyunola.com/oyunlar/zeka2/butter.jpg

Posiadanie niezbyt wypasionego (łeri klewer eufenizm) kompa wbrew pozorom ma swoje dobre strony. Przede wszystkim nie traci się tyle czasu na granie w najnowsze, komercyjne hity i można spokojnie skupić się na alternatywnych grach flashowych.
Trylogia Butterfly Fantasy to prosta freeware'owa produkcja, która mnie osobiście powaliła na łopatki. Ale po kolei.
Na pierwszy rzut oka gra jest typowym przerywnikiem w pracy - polega ona na odszukiwaniu różnic pomiędzy dwoma obrazkami. Na każdym poziomie jest sześć detali, których odnalezienie odblokowuje kolejny level. Jeśli nie uda się tego zrobić w określonym czasie - game over. Bez obaw jednak - to ograniczenie można wyłączyć i grać bez presji odliczającego sekundy zegara. Opłaca się do zrobić, bowiem zagadki do łatwych nie należą. Choć grę przeszedłem bez żadnych solucji, to kilkakrotnie zdarzało mi się w desperacji wściekle klikać gdzie popadnie, byleby tylko znaleźć jakiś niepasujący detal. Jako że nie należę do najcierpliwszych osób na tej tej planecie, taka zabawa skończyłaby się dla mnie na najdalej trzecim poziomie, gdyby nie fundamentalny czynnik motywujący do dalszej gry - fabuła.
Tak, tak - fabuła. Kolejne obrazki składają się na prostą, ale bardzo przejmującą historię dwójki młodych ludzi porwanych przez tajemnicze istoty. Narracja prowadzona jest tylko za pomocą kolejnych plansz, w grze nie pada ani jedno słowo - nie znamy nawet imion naszych bohaterów. Nie przeszkadza to nam jednak się z nimi polubić i z zapartym tchem śledzić pełną gaimanowskiego uroku opowieść. Nie wiem, czy to ta gra ma niesamowita umiejętność chwytania za serce, czy to ja na starość zrobiłem się taki sentymentalny, tak czy inaczej z całego serca polecam tę grę.
Nie ma jednak róży bez kolców. Butterfly Fantasy ma dość istotną wadę w postaci bardzo ubogiej ścieżki dźwiękowej, na którą składa się raptem jeden zapętlony utworek. Oczywiście dźwięk można bezproblemowo wyłączyć i puścić sobie coś z własnego repertuaru, ale...
Polecam. Całą trylogię, która jest dowodem na to, że to, co w grach najciekawsze, dzieje się poza obiegiem komercyjnym.

czwartek, 15 października 2009

Felieton okazjonalny - 10 ekranizacji, których nie było cz.1

Czasem czytając książkę, komiks albo grając w grę przez cały czas towarzyszy mi myśl "Cholera, ale to by wyglądało na ekranie!". Raz na jakiś czas mam szansę się o tym przekonać i zazwyczaj konkluzja jest następująca - zmarnowano potencjał. Filmowe adaptacje mają to do siebie, że częstokroć wypaczają sens oryginału (choć nie zaprzeczam, że istnieje całkiem spora grupa chlubnych wyjątków). Ale niezupełnie o tym chciałem pisać.
W niniejszym felietonie mam zamiar (strzeżcie się!) przedstawić 10 - moim zdaniem - najciekawszych fabuł, które z miłą chęcią zobaczylibyśmy na ekranie. Tak więc, po kolei:

1. Gra Endera

http://solarisnet.pl/theme/img/product/fantastyka/sf_f/gra_endera/gra.jpeg

Zaczynamy z grubej rury - toż to praktycznie jeden z filarów współczesnej sf! O "Grze" bardzo szeroko pisałem już tutaj, toteż daruję sobie zagłębianie się w fabułę. Dość powiedzieć, że powieść Orsona Scotta Carda snuję historię superinteligentnego, bardzo wrażliwego chłopca, który pod wpływem manipulacji władz Szkoły Bojowej do której uczęszcza musi przygotować się do poprowadzenia kosmicznej floty na ogromną intergalaktyczną wojnę z rasą inteligentnych robaków. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, to spieszę zapewnić, że książka jest zaskakująco mądra, przemyślana i hipnotyzująca od pierwszej do ostatniej strony.

Ekranizacja

Tutaj już od samego początku napotykamy na szereg sporych trudności. Otóż trzon głównych bohaterów stanowią tu bardzo małe dzieci, a wątpię, by małoletni aktorzy podołali zadaniu wiarygodnego przedstawienia całej gamy uczuć, przez jaką przechodzą Ender i spółka. Dobrym rozwiązaniem może tu być użycie zaawansowanej animacji 3D - jak choćby przy okazji filmów z serii Final Fantasy albo "Ostatniego lotu Ozyrysa" - jednej z nowelek Animatrixa. Innym rozwiązaniem byłoby zlecenie pracy japońskim mistrzom animacji - w takim przypadku na reżyserskim stołku posadziłbym Hideakiego Anno, człowieka odpowiedzialnego za anime Neon Genesis Evangelion. Oczywiście ktoś z Zachodu musiałby patrzeć mu na ręce, bo inaczej film byłby zbyt hermetyczny dla amerykańskiego odbiorcy. Tym niemniej, to mogłoby się udać.


Szanse?

Cóż, kwestia przeniesienia "Gry Endera" na duży ekran jest podnoszona praktycznie od chwili wydania powieści - niestety, do tej pory na rozmowach się kończyło. Powstało kilka wersji scenariusza (jedną z nich napisał sam autor powieści), do tej pory nie mamy jednak żadnych konkretów. Film pewnie w końcu powstanie... ale szczerze wątpię, by dorównał książce, czy choćby jej komiksowej wersji. Dlatego szansę oceniam na 80%

2. Sandman

http://christophervalin.files.wordpress.com/2008/05/sandman.jpg

Bestsellerowy komiks Neila Gaimana, dzięki któremu historie obrazkowo-tekstowe wyszły spod strzech i trafiły na salony. Epicka saga o jednym z Nieskończonych przełamywała wszelkie kanony komiksu amerykańskiego i wyznaczyła nowe standardy, do których inni liczący się twórcy natychmiast się przystosowali. Sam Gaiman wypłyną dzięki niemu na szerokie wody, stał się cenionym pisarzem i scenarzystą, doczekał się rzeszy fanów. I choć w późniejszym okresie autorowi zdarzało się rozmieniać swój nietuzinkowy talent na drobne, to Sandman wciąż pozostaje arcydziełem literatury komiksowej.


Ekranizacja

Aby sfilmować całą, liczącą 11 tomów (+dodatki) sagę, film musiałby trwać co najmniej kilkanaście godzin. Dlatego też ekranizacja - jeśli do takowej dojdzie - obejmować będzie raczej tylko wycinek z dziejów Władcy Snów. Sama forma filmu musiałaby być nietypowa - najchętniej widziałbym tu oniryczną animację rodem z "Mirrormask"oczywiście zrobioną o kilka klas lepiej. I nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek, poza Timem Burtonem, potrafiłby wyreżyserować ten film bez popadnięcia w kiczowatość. Oczywiście tytułową rolę zagrałby Johnny Deep :)


Szanse?

Na początku lat 90-tych koncern Warner Bros miał w planach film na motywach Sandmana, ostatecznie jednak nic z tego nie wyszło. Mimo to, opowieść o Śnie należy do tych dzieł, które prędzej czy później muszą zagościć w kinach. Daję 70%

3. Zły

http://www.kkkk.pl/okladki/duze/zly1.jpg

Mądre głowy zwykły mawiać, że ostatnią godną uwagi książką napisaną w Polsce była "Lalka" Prusa. Mądrym głowom radzę popukać sie w wysokie czoła i zapoznać się z arcydziełem literatury brukowej, czyli "Złym" Leopolda Tyrmanda.
"Zły" to niesamowity kolaż powieści sensacyjnej, kryminalnej, obyczajowej i romansu. Osią fabuły jest tytułowa postać - samozwańczy tajemniczy bohater, patrolujący ulice powojennej Warszawy i metodycznie oczyszczający je z ludzkiego śmiecia, niczym słowiański Punisher. Oczywista, że w niedługim czasie staje się on celem dla milicji i zorganizowanych grup przestępczych, które zwierają szyki w celu zgładzenia samozwańczego stróża prawa i porządku.
"Zły" to jedna z tych książek, które przeczytać trzeba. Tak jak trylogię Sienkiewicza. A jeśli dodatkowo pochodzi się z Warszawy, to nieprzeczytanie tej monumentalnej historii zakrawa na ciężkie przewinienie.

Ekranizacja

Tu widzę tylko i wyłącznie serial - owszem, po pewnych cięciach dałoby się zamknąć fabułę w okolicach dwóch filmowych godzin, byłaby to jednak profanacja wielowątkowego, złożonego scenariusza. Książka ma tylu ciekawych, zróżnicowanych bohaterów, tyle zwrotów akcji i minifabułek, że żaden film nie objąłby tego ogromu.
Jest problem w postaci realiów - powieść toczy się w Warszawie lat 50-tych, dopiero budzącej się i powstającej z gruzów po wojennej zawierusze. Dziś stolica jest już odbudowana (po partacku, ale jednak), toteż trzeba byłoby zawołać na pomoc czarodzieja Bagińskiego, który namalowałby na blueboxie stosowny krajobraz. Dałoby się to zrobić, ale...

Szanse?

...ale Telewizja Polska zajęta jest trzepaniem kasy na Tańcach Na Lodzie i pochodnych, a także realizowanym kolejnych absurdalnych gniotów, toteż szanse na ekranizację "Złego" są bliskie zeru. Ja jednak trysnę tu irracjonalnym optymizmem i dam 10%, a co mi tam.

4. Mroczna Wieża

http://www.stephenking.pl/roznosci/galerie/ilustracje/kopalski/kopal_albatros_mw7.jpg

Kolejna epicka saga fantasy, z tym, że nietypowa - bo napisana przez autora kojarzonego raczej ze ździebko innym rodzajem literatury. Stephen King dokonał niemożliwego - jako amerykański autor napisał sagę fantasy bez uciekania się do importowanych z Europy rycerzy, smoków i elfów. Powstało dzieło kultowe, które już dziś stawia się na równi z Władcą Pierścieni, Czarnoksiężnikiem z Archipelagu i cyklem o Conanie Barbarzyńcy. Szalenie nietypowa mieszanka sf, fantasy, horroru, westernu i powieści sensacyjnej podbiła serca czytelników na całym świecie. Dzieje Rolanda z Gilead doczekały się już rozszerzenia w postaci - świetnego, swoją drogą - cyklu komiksowego.

Ekranizacja

Tu najchętniej widziałbym cykl filmów, jak w - nie przymierzając - Harrym Potterze. Jeden tom - jeden film. Reżyserią zająłby się Peter Jackson (no co?) a w roli rewolwerowca zagości odmłodzony o 30 lat Clint Eastwood.


Szanse?

Dałbym bez wahania 100% gdyby nie pewien haczyk... Otóż Jankesi nader chętnie przenoszą na duży ekran powieści fantasy głównie ze względu na epickie bitwy, jakie są w nich opisane. A, jak pamiętamy, w Mrocznej Wieży trudno takowe znaleźć. Może bitwa o Calla zasługiwałaby na takie miano, ale, raz, że to dopiero pod koniec sagi, a dwa, że i tak daleko jej do batalii o Helmowy Jar. Mimo to, do ekranizacji dojdzie prędzej czy później - daję 90%.

5. Kane

http://www.fantasticfiction.co.uk/images/c1/c6563.jpg

Mroczna i ciężka niczym żeliwne kowadło seria fantasy opiewająca dzieje Kane'a, którego od armii klonów Conana odróżnia ponadprzeciętny intelekt i aura nieśmiertelnego zła. Każda powieść z sagi to właściwie gotowy scenariusz filmowy, w którym jest wszystko, co powinno być w dobrym filmie fantasy - akcja, tajemnice, zakazana magia, ogromne bitwy, zdrady, sojusze i epickie starcie pod koniec. Jakby tego było mało, to wszystkie te elementy są logiczne poskładane i odpowiednio wyważone. Czego chcieć więcej?


Ekranizacja

Jako, że powieści Wagnera są bardzo brutalne, scenariusz trzeba by było nieco ułagodzić, żeby film dostał odpowiednio niską kategorię wiekową. Fakt, że ucierpi na tym klimat, ale inaczej się nie da. Nie typuję tu żadnego reżysera, bo nawet Uwe Boll nie schrzaniłby takiego materiału - pod warunkiem, że dostałby dobrze napisany scenariusz i w stu procentach by się go trzymał. Ponadto, każda z książek o Kanie stanowi zamkniętą całość, toteż adaptacja byłaby jeszcze prostsza - nie trzeba nawet trzymać się chronologii.

Szanse?

Nie więcej, niż 20%. Czemu? Po prostu o Kanie pamiętają już tylko najbardziej fanatyczni wyznawcy heroic fantasy, postać jest zbyt mało znana, by zwrócić na siebie uwagę mas. A szkoda, bo to mięsisty kawałek niegłupiej fabuły i akcji, przy którym chętnie opróżniłoby się niejeden kubełek z popcornem.

Cdn.

niedziela, 11 października 2009

Jazda dowolna cz.1

Wzorem takich zajebistych blogów, jak Motyw Drogi i Kolorowe Zeszyty startuję z cykliczną (dwutygodniową) kolumną, w której prezentował będę różne różności z rozmaitych stron, blogów i portali zaliczających się do kategorii Web 2.0. Nie przedłużając - do ataku.


MySpace Polska promuje ostatnio debiutancką płytę zespołu trzydwa%UHT zatytułowaną "Lista zakupów na miesiąc maj". Przyznam się szczerze, że po raz pierwszy słyszę o tej kapeli, zaś prezentowana na MySpace'owym profilu zespołu zajawka krążka raczej nie zmotywuje mnie do jego kupna - choć nie wykluczam możliwości, że mam po prostu zbyt skrzywiony gust. Obiektywnie rzecz biorąc da się tego słuchać, więc jeśli ktoś lubi raczej nieskomplikowane popowo-liryczne rytmy, to może zaryzykować.


Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że Leinil Francis Yu, pochodzący z Filipin rysownik operuje bardzo charakterystycznym i oryginalnym stylem, dzięki któremu jego prace wyróżniają się na tle innych rysowników komiksowych. Yu współpracował w wieloma wydawnictwami komiksowymi, maczał palce m.in. w mega-giga-super-wyczepistym evencie Secret Invasion by Marvel. Na pewno warto zapoznać się z jego pracami.


A tu troszkę prywatą polecę - zapowiedź koncertu Noviki w TV Siedlce, która stała się ostatnimi czasy niezwykle popularnym memem. Czemu prywata - otóż moja skromna osoba od pewnego czasu studiuje na Akademii Podlaskiej, w Siedlcach właśnie. Co do samego filmiku... Ech, łezka się w oku kręci - to wykonanie, ta żywiołowość prezenterskiego języka, niesamowity wystrój studia i wysmakowana graficznie czołówka... Miodzio.


I coś do śmiechu - najzacniejszy portal śmiechowy w naszym kraju (odpowiedzialny m.in. za wypromowanie niejakiego Hardkora - wiecie już, kogo winić) praktycznie co chwilę publikuje różne zabawne ciekawostki. Ostatnio wpadł mi w oko fajny artykuł o fotkach z portali randkowych. Polecam ludziom szukającym w Internecie swojej drugiej połówki - jak widać, czasem można się naciąć.

Cóż, do następnego

środa, 7 października 2009

Do poczytania... Zadomowienie

http://a.swistak.pl/000/498/498544_1024.jpg

Recenzja nie musi być długa i zawiła. Po co zawracać sobie głowę takimi duperelami, jak zajawka fabuły, analiza struktury powieści, języka w niej użytego, wypunktowanie mocnych i słabych stron, skoro można od razu ocenić powieść i zaoszczędzony czas przeznaczyć na słodkie nieróbstwo? "Zadomowienie" Orsona Scotta Carda jest książką dobrą i godną polecenia. Koniec recenzji, dziękuję za uwagę.
Dobra, żartowałem.
Mam z tą książką pewien problem, Otóż mój umysł cały czas próbuje mnie przekonać, że jej autorem jest... Neil Gaiman. Zarówno fabuła, jak i klimat "Zadomowienia" narzucają bardzo silne skojarzenia z literackimi dokonaniami najbardziej amerykańskiego Brytola w historii fantastyki.
Głównym bohaterem powieści jest Don Lark, mężczyzna zajmujący się remontowaniem starych, zniszczonych domów, pracę tą traktując jak terapię po tragicznej śmierci córki i byłej żony. Pewnego dnia natrafia na dom inny, niż wszystkie. Jego remont odradzają mu dwie lekko zbzikowane staruszki z sąsiedztwa, zaś samotność Dona zakłóca tajemnicza dzika lokatorka.
No cóż... Card przyzwyczaił nas raczej do innego rodzaju literatury, widać też, że niezbyt pewnie czuje się na polu oranym zwykle przez Koontza, Kinga i Strauba. Do największych minusów książki zaliczyłbym żenujący wątek miłości głównego bohatera do agentki nieruchomości "Jak-jej-tam-było", która sprzedała mu dom. Ten szczęśliwie kończy się bardzo szybko, zaś sama bohaterka wypada z akcji i nie pokazuje się w niej aż do końca. Świetny zarys charakterologiczny głównego bohatera (Gdzie do Dona Larka ciapowatemu Richardowi z "Nigdziebądź" czy Grubemu Charliemu z "Chłopaków Anansiego"), zaś narracja jest po prostu świetna.
"Zadomowienie", to książka Neila Gaimana, którą napisał Orson Scott Card. Mimo kilku wad - polecam.

Autor: Orson Scott Card
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Wydanie polskie: 2000
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

sobota, 3 października 2009

Do poczytania... Charakternik

http://fabryka.pl/imgs_upload/Image/ksiazki/Bestsellery/Piekara_Charakternik-HC.jpg

Stało się - po raz kolejny sięgnąłem po produkt, który wypluła z siebie Fabryka Słów. Przywykłem już do tego, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż Fabryka wyda coś wybijającego się ponad słodką literacką przeciętność, czuję się jednak w obowiązku śledzić cykl wydawniczy bodaj najbardziej obrotnej oficyny zajmującej się polską fantastyką.
Piekarę znam i darzę dość umiarkowanym szacunkiem - inkwizytorski cykl przejadł mi się w okolicach drugiego tomu, zaś z pozostałych tekstów autora kojarzę tylko kilka publikowanych w śp. "Fantasy" opowiadań oraz nijakiej i mdłej "Alicji"
Cóż, zapomnijmy na chwilę o wcześniejszych dokonaniach Piekary i skupmy się na jego najnowszym dziele pod tytułem "Charakternik".
Powieść przenosi nas do XVII-wiecznej Polski, w świat rubasznych sarmatów, chamskiego pospólstwa i szlacheckich idei. Oto tajemniczy pan Myszkowski w asyście swego - czytając powieść, nie sposób opisać go inaczej - przydupasa pana Szczurkowskiego na wskutek karczemnej rozróby łączy swoje siły z podstarzałym szlachcicem Żytowieckim, w celu nie do końca sprecyzowanej misji. Cała trójka zaczyna pętać się po całej Polsce w poszukiwaniu tajemniczych artefaktów, o przeznaczeniu których dowiadujemy się o 100 stron za późno, by wywarło to na nas jakiekolwiek znaczenie.
Za plus należy autorowi policzyć całkiem udaną stylizację na staropolszczyznę i wyważoną częstotliwość łacińskich wtrąceń. Muszę przyznać, że książkę czyta się płynnie i bez zgrzytów. Trochę szwankuje niewykorzystany potencjał świata przedstawionego, tudzież braki w jego opisie. Oczywiście, jak w niemal każdej książce autorstwa Piekary, autor wprost nie potrafi odmówić sobie sarkania na zły i brzydki Kościół Katolicki, który zabrania mu jedzenia mięsa w piątek i zabawy w dyskotekach podczas postu. Ok, to jego poglądy i może je sobie rozgłaszać gdzie chce i ile, jednak po przeszło tysiącu stron poświęconych naszemu uniżonemu słudze jest to już męczące. Książkę zdobią przaśne ryciny i całkiem niezła okładka (w ogóle, najczęściej to właśnie ona jest najmocniejszym punktem książek spod znaku Fabryki).
Podsumowując - czytać się da. Z pewnością literacki skill Piekary stoi o level wyżej, niż ten pilipiukowy, jednak wciąż nie dorównuje Komundzie (o Sapkowskim nawet nie wspominając), czyli facetowi, na którego literackie terytorium wszedł pisząc niniejszą książkę. Jeśli ktoś jest fanem Piekary, to może zainwestować, miłośnicy sienkiewiczowszczyzny (dobrze napisałem?) też mogą się skusić. Innym zalecam daleko posuniętą ostrożność.

Autor: Jacek Piekara
Okładka: Piotr Cieśliński
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Wydanie polskie: 1/ 2009
Seria wydawnicza: Bestsellery polskiej fantastyki
Liczba stron: 384
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
Dystrybucja: księgarnie, internet
Wydanie: I
Cena z okładki: 32,99 zł