poniedziałek, 28 września 2009

Do poczytania... Koziorożec

okładka okładka
okładka okładka

Ze spin-offami -czyli seriami pobocznymi znanych (albo i nie) tytułów - jest jeden zasadniczy problem. Otóż to, czy okażą się one rzadkimi popłuczynami po oryginale, czy też stanowić będą wyśmienitą serię rozszerzającą wątki pierwowzoru... cóż, na pierwszy rzut oka trudno jednoznacznie określić. Nie ma reguły.
Z "Koziorożcem" nie ma jednak podobnego problemu. Wystarczy argument "To przecież Andreas", bo frankoński komiksiarz nawet w najsłabszej formie nie schodzi poniżej pewnego poziomu.



Koziorożec jest astrologiem, poszukiwaczem przygód i właścicielem olbrzymiego wieżowca. Wraz z asystentką Ash Grey i bibliotekarzem Astorem zajmują sie rozwiązywaniem tajemniczych spraw, jakie codziennie spadają na Nowy Jork. Tyle można było wywnioskować z dwóch występów tego charyzmatycznego bohatera na łamach fenomenalnej serii komiksowej "Rork". Cykl komiksowy poświęcony w całości osobie Koziorożca dokładnie ukazuje nam, jak nasz bohater trafił do Nowego Jorku, poznał swoich przyszłych towarzyszy i wszedł w posiadanie majestatycznego wieżowca.



Każdy album opowiada oddzielną autonomiczną historię. Od razu muszę zaznaczyć, że przygodom Koziorożca daleko do niesamowitych wypraw białowłosego - tym niemniej wciąż potrafią one zainteresować i wciągnąć. Sam klimat serii jest też nieco inny - brak znanego z "Rorka" mistycyzmu rekompensuje nam awanturniczo-przygodowy tok wydarzeń i cała gama niezłych dialogów i humoru sytuacyjnego (ty prym wiedzie mój ulubieniec, obdarzony nikczemnym wzrostem i ogromną pasją bibliotekarz Astor).



Styl rysowania jest dokładnie taki, jak w ostatnich tomach "Rorka" czy (swoją drogą średnio udanym) cyklu "ARQ". Są ludzie, którym nie podoba się charakterystyczna andreasowska maniera lekko karykaturalnego ujęcia postaci, ja jednak uważam, że to znakomity wyznacznik oryginalności autora. Spotkałem się też ze zdaniem, że Andreas nie potrafi przekonująco przedstawiać uczuć swoich bohaterów. Patrząc na Astora, który tuli do piersi spaloną książkę, jakoś nie mam przekonania do tej opinii. W kreowaniu teł autor jest jak zwykle niesamowity, choć nie uświadczymy tu takich uczt dla oczu, jak Cmentarzysko Katedr, czy wnętrze wraku statku kosmicznego z "Zejścia".



Niestety, w Polsce ukazały się jak dotąd tylko cztery tomy "Koziorożca", po czym wydawnictwo Manzoku zapadło w stan głębokiej hibernacji, z którego już się chyba nie wybudzi (ptaszki ćwierkają, że do upadku oficyny doprowadziło zakrztuszenie się przeszacowanymi nakładami). Mimo to, o los kolejnych tomów jestem raczej spokojny - Egmont bynajmniej nie biednieje przy wydawaniu komiksów Andreasa ("Cromwell Stone" i wyżej wspomniany już "ARQ" rozeszły się jak ciepłe bułeczki) z czego należy wnosić, że gdy lekarz stwierdzi śmierć pacjenta, chłopaki Kołodziejczaka wykupią licencję na wydanie kolejnych tomów "Koziorożca. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Na razie więc wypada nam się cieszyć tym, co mamy. Polecam ten komiks nie tylko fanom "Rorka" (zresztą, do rozumienia przygód Koziorożca nie jest potrzebna znajomość historii białowłosego), ale i - przede wszystkim - osobom, które lubią inteligentne, zakręcone opowieści przygodowe w oldschoolowym stylu. Naprawdę warto, polecam z całego serca.

Wydawnictwo: Manzoku
Tytuł oryginalny: Capricorne
Wydawca oryginalny: Lombard
Liczba stron: 46
Format: A4
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolor
Dystrybucja: saloniki, sklepy specjalistyczne, własna
Cena z okładki: 24,90 zł za tom
Liczba tomów: 4

niedziela, 27 września 2009

Do poczytania... Operacja Dzień Wskrzeszenia

http://postapokalipsa.files.wordpress.com/2009/04/operacja_dzien_wskrzeszenia_okladka.jpg

Kolejna książka Andrzeja Pilipiuka, która wpadła mi w ręce nie napawała mnie przesadnym optymizmem. Po wyjątkowo drętwych "Dziedziczkach" i kompletnej pustyni literackiej w postaci pierwszego tomu "Norweskiego Dziennika" nie spodziewałem się po tym autorze niczego, co wychodziłoby poza wyjątkowo irytującą grafomanię na samej granicy czytelności. Okazała się jednak, że w przypadku tej konkretnej powieści nie było aż tak źle. Ale po kolei.
W książce noszącej pompatyczny tytuł "Operacja Dzień Wskrzeszenia" autor sięga po wyświechtany do granic możliwości motyw podróży w czasie. Grupa głównych bohaterów - starannie wyselekcjonowanych młodych ludzi - zostaje wcielona do supertajnego projektu, który jest jedyną nadzieją na ocalenie ludzkości (Ja ci tu poziewam zaraz!). Oto bowiem nasi dzielni chrononauci muszą przejść katorżniczy (tja...) trening i udać się w przeszłość, by odkręcić skutki nuklearnej wojny wywołanej na ich linii czasowej. Cały dżołk polega na tym, że wehikuł czasu ma pewne ograniczenie - skoki w przeszłość nie obejmują historii najnowszej, toteż siłą rzeczy akcja ratunkowa nie ograniczy się do prostego skoku dekadę wstecz i podstawienia nogi właściwej osobie w odpowiednim momencie. Bohaterowie muszą przenieść się do początku XX wieku i spowodować bezpłodność przodka prezydenta Polski, który doprowadził do atomowego konfliktu.
Bohaterowie są sztuczni - świeżo po zakończeniu lektury nie jestem w stanie choćby podać ich imion. Dialogi są drętwe, jakby Edward ze "Zmierzchu" zaraził naszych młodocianych chrononautów swoją przypadłością dysfunkcji emocjonalnej. Dzieciaki są zbyt banalne, chwilami czytając ich teksty miałem ochotę rzucić książkę w kąt i walić głową w ścianę, by pozbyć się z niej tej drewnianej sieczki. Około połowy książki przestałem jednak zwracać na to uwagę, bo na dobre zająłem się śledzeniem prostej jak drut, niczym niezaskakującej fabuły.
Zdaje się, że Pilipuik usiłował napisać książkę edukacyjno-przygodową w starym stylu znanym z serii książek o "Tomku". Ktoś tu chyba nie zauważył, że czasy się zmieniły, a docelowa grupa targetowa wyginęła dobrą dekadę temu. Problem polega na tym, że o ile Szklarski (swoją drogą literacko rozkładający na łopatki Wielkiego Grafomana) potrafił wciągnąć nas w lekturę, o tyle pan Andrzej umie jedynie przekonać nas, byśmy smętnie przerzucali kartki w poszukiwaniu przebłysków lepszej formy pisarza. Te zdarzają się wcale często, jednak generalnie książka utrzymana jest na bardzo przeciętnym poziomie. Chwilami odnosiłem wrażenie, że czytam napisaną przez średnio rozgarniętego gimnazjalistę relację wycieczki do skansenu. Autor częstokroć wkłada też w usta bohaterów rozmaite historyczne ciekawostki, co jeszcze bardziej nadwyręża ich wiarygodność.
mimo wszystko jednak, przez powieść przebrnąłem w sumie bezboleśnie, parokrotnie łapiąc się nawet na zainteresowaniu losami podróżników w czasie. Dlatego ocena nie będzie skrajnie negatywna, po zakończeniu lektury nie zawołałem wniebogłosy "Oddajecie mi moje stracone dwa wieczory!". Ujmę to w ten sposób - ta książka nie jest niczym wybitnym. Nie jest też czymś bardzo dobrym. Ot - jednorazowe czytadło do przekartkowania i odstawienia na półkę. Jak na Pilipiuka to i tak całkiem nieźle.

Wydawnictwo: Fabryka Słów
Oprawa: miękka
ISBN: 83-89011-88-3
Stron: 496
Wymiary: 125x195
Cena: ok. 30 PLN

piątek, 25 września 2009

Do poczytania... Star Wars Komiks Wydanie Specjalne #2

http://www.ossus.pl/images/4/4f/Specjalnyswkomiks2_d.jpg

Serce roście! Myślałem, że poprzednie "Wydanie specjalne" gwiedznowojennej zeszytówki stanie się - wbrew zapowiedziom - jednorazowym wybrykiem Tomka "Zabiłem-polski-komiks" Kołodziejczaka, a zapowiadany numer koniec końców się nie ukaże. Nie wiem czemu - może zbytnio przyzwyczaiłem się do padania kolejnych serii wydawniczych (a nierzadko i całych wydawnictw)? Ale cóż, to w końcu Egmont i beniaminek Kołodziejczaka, więc ukazywałby się nawet, gdyby miał ujemną sprzedawalność.
Komiks opowiada dzieje Biggsa Darklightera, gościa, którego znamy z klasycznych epizodów gwiezdnej sagi. No dobra... Nie znamy, bo jego obecność na ekranie ogranicza się do paru rachitycznych kwestii i spektakularnego zejście podczas ataku Eskadry Łotrów (ale to głupio brzmi, swoją drogą) na Gwiazdę Śmierci. Poznać go za to możemy w komiksie, na który - w swej nieskończonej głupocie - wydałem bez mała dziesięć złociszy.
Tak, dokładnie - komiks jest słaby. Trzecioosobowa narracja jest jakby żywcem wyjęta z zeszłej epoki, dęte formułki jakimi posługuje się bezimienny opowiadacz rażą nawet przyzwyczajonych do patosu charakteryzującego większość dzieł spod znaku Star Wars. Niektóre rozwiązania fabularne po prostu rażą nielogicznością, mętne tłumaczenia zachowań bohaterów są po prostu żenujące... Zaprawdę, trudno mi wskazać choćby jeden element fabuły, który nie byłby bezlitośnie zarżnięty. A przecież materiał wyjściowy - historia utworzenia Rogue Squadronu - niesie ze sobą olbrzymi potencjał. To tutaj to zaledwie rzadkie popłuczyny.
Z drugiej strony, komiks ma całkiem sympatyczną oprawę graficzną. Miłośnicy realizmu na pewno będą zadowoleni, a kolorysta też odwalił kawałek dobrej roboty. Epizodycznie pojawiający się w na kartach komiksu Luke, Leia i cała reszta ferajny przypominają swoich ekranowych odpowiedników. Aż żal bierze, że takie fajne rysunki muszą zdobić tą bezpłciową historię.
podsumowując - polecam tylko i wyłącznie ludziom zbierającym "Star Wars komiks", których po nocach straszy widmo niepełnej kolekcji. Pozostałym zdecydowanie odradzam - te dziesięć złotych można wydać o wiele mądrzej.

Scenariusz: Paul Chawick
Rysunek: Doug Wheatley
Wydawnictwo: Egmont
Liczba stron: 96
Cena: 9,99 zł
Dostepność: Kioski, Empiki

czwartek, 10 września 2009

Felieton okazjonalny - Runaways vol. 1 HC, czyli esencja szpanu



Lans i szpan - w dobie popularności takich portali, jak nasza-klasa.pl czy fotka.pl te słowa nabrały zupełnie nowego znaczenia. Nie muszę chyba głębiej wnikać w to zagadnienie, dość rzec, iż dzięki tym dwóm powyższym portalom każdy nieszczęśnik obdarzony przez Los stałym łączem i choćby jednym palcem może pochwalić się przed rzeszą znajomych i nieznajomy absolutnie wszystkim - od nowej komórki, przez nowe skarpetki po nową dziewczynę. Postanowiłem nie być gorszy i kiedy tylko kurier zastukał do moich drzwi z zamiarem wręczenia mi opasłej paczki oznaczonej moim nazwiskiem wiedziałem, że w przeciągu kolejnych 24 godzin dosłownie cały Internet musi się dowiedzieć na jakie wyżyny szpanu się wspiąłem.
Oto ekskluzywne, twardookładkowe wydanie pierwszego woluminu komiksowej serii Runaways, jednej z (naj)lepszych rzeczy, jakie stworzyła firma Marvel (o której ostatnimi czasy było głośno ze względu na przejęcie jej przez koncern Disney'a). Całkowicie nowy poziom lansu, który czyni mnie najbardziej hardko(we)rowym mieszkańcem mojego osiedla. Ta przyjemność kosztowała mnie ok 80 zł, ale czego się nie robi dla szpanu?



Rodzice są źli - na podstawie tego założenia autor scenariusza "Uciekinierów", Brian K. Vaughan (znany w Polsce z komiksów "Y: Ostatni z mężczyzn" i "Lwy z Bagdadu") buduje ciekawą i zaskakującą fabułę. Oto mamy bowiem grupkę nastolatków, których rodzice rokrocznie spotykają się w domu państwa Wilder, rodziców jednego z głównych bohaterów, Alexa. Oczywiście, kierując się niezrozumiałą, szaleńczą rodzicielską logiką muszą ciągnąć tam swoje dzieci. W tym momencie dla czytelnika zaczyna się zabawa, kogo bowiem rodzice nie ciągnęli na siłę "w gości"? Widząc, jak dzieciaki poszczególnych par usiłują wymigać się od tej wizyty, bawimy sie setnie, a przy tym poznajemy poszczególnych bohaterów dramatu - łebskiego nerda
Alexa, punkowo-gotycką Nico, buntownika Chase'a, życiową pesymistkę Gertrude, pacyfistkę i "kochaną córeczkę" Karolinę oraz najmłodszą z całej gromadki jedenastoletnią Molly. Słowem - bohaterowie są zróżnicowani tak, by każdy czytelnik znalazł kogoś z kim mógłby się identyfikować.
Dzieciaki, oględni mówiąc nie przepadają za sobą. Podczas gdy ich rodzice siedzą w bibliotece i Dyskutują o Ważnych Sprawach, nasi przyszli uciekinierzy nudzą się niczym mopsy podczas deszczowego popołudnia. W końcu jedno z nich wpada na pomysł szpiegowania swoich rodziców i dowiedzenia się w końcu, o czym tak zawzięcie dyskutują. Nie jest to trudne, bowiem Alex niedawno odkrył jedno z tajnych przejść, które opętany na punkcie bezpieczeństwa ojciec kazał wybudować w swojej rezydencji.
Dzieciaki z przerażeniem odkrywają, że ich rodzice tworzą grupę super-złoczyńców o nazwie Pride. Nie mają wątpliwości, widząc jak pan Wilder, ojciec Alexa, w rytualnej ofierze zabija niewinną dziewczynę.
Co w takiej sytuacji robią nasi przyszli uciekinierzy? Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku postanawiają zbadać sprawę. W tym celu spotykają się i po kolei przeszukują domy swoich rodziców - swoje domy. Odkrywają, kim tak naprawdę są ich rodzice. I tak Gertrude niespodziewanie staje się właścicielką inteligentnego velociraptora, Karolina okrywa, że nie jest człowiekiem, tylko przedstawicielką pozaziemskiej rasy słonecznych istot (szok związany z tym odkryciem łagodzi fakt, ze Karolina potrafi latać), Chase w warsztacie ojca odnajduje fistigony - mechaniczne rękawice pozwalające na manipulację ogniem, zaś u małej Molly manifestuje się super-siła - dziewczynka jest mutantem.
Rodzice odkrywają ucieczkę dzieci i usiłują sprowadzić je z powrotem i wytłumaczyć swoim pociechom, co tak naprawdę zaszło (a wszyscy doskonale wiemy, ze rodzice potrafią wmówić swoim dzieciom, że niebo jest zielone - a przynajmniej próbują, dopóki zrezygnowane dziecko dla świętego spokoju nie zacznie udawać, że im wierzy). Odkrywają też tajemnicza wiadomość od jednego z Uciekinierów - Jestem z wami, zawsze byłem i jestem wobec was lojalny. Sęk tkwi w tym, że nie wiadomo od którego. Czyżby wśród sympatycznej grupki czaił się zdrajca?



Rodzice są źli - każdy nastolatek, któremu zabroniono wyjścia na imprezę, odmówiono zwiększenia kieszonkowych albo odłączono Internet ze względu na słabe stopnie pokiwa głową z najczystszą aprobatą. Scenarzysta dobrze wiedział, w które struny uderzyć, by z gardeł młodych czytelników wydobyć jęk zachwytu. Oto mamy grupę młodych ludzi, których nie sposób nie polubić i bezwzględnych złoczyńców - rodziców. Nie sposób nie uśmiechnąć się, widząc taką konstrukcję fabularną. Taki pomysł łatwo jednak popsuć, wpadając w infantylizm albo nachalny melodramatyzm. Na szczęście Brian K. Vaughan pokazuje klasę, odpowiednio wyważając poziom żartów i nieco cięższych fragmentów (Molly tęskni za rodzicami). Generalnie Runaways mają niezłą zabawę - bawią się z super-bohaterów (są nawet myleni z Power Pack, super-grupą składającej się z dzieci), przybierają pseudonimy i chowają się w jaskini, która kryje w sobie prawdziwy pałac - Hotel, który podczas wstrząsów sejsmicznych dosłownie zapadł się pod ziemię. Z drugiej strony - ich życie runęło w gruzach, sami są ścigani przez skorumpowaną policję i hunterów napuszczanych na nich przez Pride. Dzieciaki usiłują odnaleźć się w nowej, trudnej sytuacji. Nie każde z nich radzi sobie z tym inaczej, co sprawia, że możemy zaobserwować kilka naprawdę ciekawych i wzruszających momentów. Znacie określenie "komiksowo przerysowany bohater"? zostało ono ukute w okolicach lat 70-tych, gdzie prym wiodły kryształowe, czyste jak łza charaktery w stylu kapitana Ameryki czy Supermana. Nikt wtedy nie myślał, że można zrobić komiks o dzieciakach na gigancie, dlatego też powyższy frazes powinien już dawno odejść do lamusa.



Rysunki w "Runaways" przedstawiają równy, wysoki poziom. Oprawę graficzną w niniejszym komiksie tworzyło dwóch artystów - Adrian Alphona i Takeshi Miyakawa. Obaj panowie świetnie poradzili sobie w roli ilustratorów tej zakręconej, żywiołowej opowieści. Co prawda styl tego drugiego nie do końca mi odpowiada, nie można mu jednak odmówić solidnej, rzemieślniczej jakości. Całości dopełniają wyśmienite okładki Tajwańskiej artystki Jo Chen.
Generalnie i na trzeźwo rzecz biorąc, jestem bardzo zadowolony z tego zakupu. Taki stosunek ceny do jakości (a Marvel naprawdę potrafi wydawać HC) jest po prostu niespotykany, a szansa, że jakieś rodzime wydawnictwo pokwapi się obdarować nas polską wersją tej wysmakowanej opowieści graficznej jest równa zeru. Nawet gdyby, jakimś cudem, to i tak pewnie cena byłaby wyśrubowana do granic niemożliwości, a jakość... ech, nieważne.
założę się, że wielu z was uważa zakup 450-stronicowej książki z obrazkami za czystej wody głupotę. Może. Nie będę polemizował, zwrócę tylko uwagę, że niektórzy wydają kilka razy więcej na kawałek plastiku (kolekcjonerskie karty) albo flakon perfum wielkości naparstka. I okej, można i tak. Ja wolę elegancko wydany komiks, który będzie dumą i ozdobą mojej skromnej jeszcze kolekcji.

Zawiera: RUNAWAYS #1 do #18

Scenariusz: BRIAN K. VAUGHAN
Rysunki: ADRIAN ALPHONA, TAKESHI MIYAZAWA
Okładka: ADRIAN ALPHONA

Liczba stron: 448
Cena okładkowa: $34.99
ISBN: 0785118764

Format: ok. 19cm na 28cm (szerokość na wysokość)
Oprawa: twarda
Druk: kolorowy
Język: angielski

środa, 9 września 2009

Do poczytania... Pajęczyna utkana z ciemności

http://a.swistak.pl/000/600/600975_1024.jpg

Nie lubię literatury fantasy. Zazwyczaj są to źle napisane książki bez pomysłu czy jakichkolwiek nowatorskich rozwiązań. Jakieś 90% gatunku bazuje na tym, co stworzyli Tolkien, Howard i Le Guin, reszta to albo wydumane ślepe zaułki fantastyki albo faktycznie ciekawe, nowatorskie powieści. I do tej ostatniej kategorii bez wahania zaliczyć należy "Pajęczynę utkaną z ciemności", wraz z sequelami, prequelami i dodatkami tworzącymi cykl o Kanie.
Sama postać Kane'a jest jedną z najciekawszych kreacji bohatera, z jaką przyszło mi się spotkać w literaturze fantasy. Ciężko mi jest opisać tę postać, nie wiem nawet od czego zacząć. Na pierwszy rzut oka Kane jest typowym klonem Conana. O ile jednak Cymeryjczyk ufał bardziej doświadczeniu życiowemu i tężyźnie fizycznej, o tyle Rudowłosy Kane oprócz posiadania równych Conanowi mięśni, obdarzony został również tytanicznym intelektem i potężnymi zdolnościami magicznymi. Jakby tego było mało, jest też nieśmiertelny, a to za sprawą zatargu pomiędzy swoim Stwórcą, który w ten sposób ukarał Kane'a za wzniecenie buntu wśród pierwszych ludzi.
Fabuła "Pajęczyny" nie jest specjalnie oryginalna. Ukrywający się przed prawem Kane dostaje wiadomość od władczyni jeden z wysp archipelagu, którym od wieków niepodzielenie rządzi ród Netisten. Rudowłosy dostaje propozycje stanięcia na czele armii, która obali obecnego Imperatora i posadzi na tronie Efrel - księżniczkę Pellinu, która swego czasu poślubiła Netistena Marila, ten jednak skazał ją na śmierć, gdy odkrył jej knowania. Efrel cudem przeżyła sadystyczną egzekucję i wróciła na Pelinu szykując rebelię.
Tak w ogromnym skrócie przedstawia się fabuła. Miłośników post-Tolkienowskiego mainstreamu od razu ostrzegam - autor sagi o Kanie, Karl E. Wagner nie bawi się w żadne fikuśne elfy, krasnoludy, magiczne miecze czy wracających po dziesięciu latach prawowitych dziedziców tronu. Historia jest solidnie skonstruowana, bez żadnych deus ex machin.
Co sprawia, że "Pajęczynę" czyta się z wypiekami na twarzy? Wiele rzeczy. Przede wszystkim - wszyscy bohaterowie powieści (których jak na niecałe 200 stron dosyć drobnego druku jest sporo) są źli. Tak, dobrze przeczytaliście. Świat przedstawiony jest brutalny, nie ma żadnego konfliku pomiędzy dobrem, a złem, są tylko konflikty interesów. Maril nie jest tyranem, którego chcą obalić prawi rebelianci (dla przeciwwagi dodam, że anioł tez z niego nie jest, zwłaszcza biorąc pod uwagę, co zrobił swojej żonie, gdy odkrył zdradę). Jego bratanek, Lages, który zgadza się na współpracę ze znienawidzonym stryjem już w chwili zawarcia sojuszu planując jego morderstwo i przejęcie władzy. Szpieg Marila, Cassi, w służbie Cesarzowi upatruje tylko bogactwa, dla którego uzyskania nie zawaha się poświęcić życia innych. Po drugiej stronie barykady mamy Efrel, która mści sie za doznane krzywdy, Imela, drobnego szlachcica ze zubożałego rodu, który w rebelii Efrel szuka sławy, bogactwa i prestiżu, Oxforsa Alremasa, doradcę Efrel, któremu nie podoba wysoka pozycja Kane'a i szuka tylko okazji do zdrady swojego nowego dowódcy. A Kane? Cóż... on też ma powody do zemsty na rodzie Netistena, powody sięgające kilku wieków wstecz. Sam też ma chrapkę na Cesarstwo, planując zdradę Efrel i zamach stanu.
Słowem - wszyscy przeciwko wszystkim połączeni siatką niepewnych i chwilowych sojuszy, które są zrywane w chwili, w której jedna ze stron stwierdza, że jej się to nie opłaca. Jedyną postacią, która jest w sumie uczciwa i dająca się polubić tak od serca jest... Arbas, przyjaciel Kane'a płatny morderca i niespełniony filozof, który w całej tej aferze nie ma żadnych korzyści i uczestniczy w niej tylko ze względu na żądzę przygód, albo poczucie lojalności wobec rudowłosego - do końca nie wiadomo.
Fanów patosu i psiej wierności rodem z infantylnych powieści typu Eragon mogą poczuć się wytrąceni z równowagi, ale czy nie takie jest życie? Autor chwilami pokazuje, że być dobrym zwyczajnie się nie opłaca - przynajmniej tam, gdzie w grę wchodzą wysokie stawki.
Powieść pochłania - napisana jest świetnym językiem (bez irytujących archaizmów - w końcu, kto powiedział, że bohaterowie fantasy muszą wyrażać się jak XVII-wieczny chłop pańszczyźniany?), sceny batalistyczne opisuje lepiej, niż Tolkien (to tylko moje zdanie), a dialogi śledzi się z usatysfakcjonowanym uśmieszkiem na twarzy.
Polecam. Jedna z najlepszych książek fantasy, z jakimi miałem zaszczyt.

Autor:
Wagner Karl Edward
Tytuł oryginalny:
Darkness weaves with many shades
Język oryginalny:
angielski
Kategoria:
Literatura piękna
Gatunek:
fantasy
Forma:
powieść
Serie wydawnicze:

Fantasy [Amber]
Fantasy & SF [Phantom Press]
Cykle:
Kane (tom: 1)

piątek, 4 września 2009

Do poczytania... Świt 2250

http://postapocalyptic.net/images/articles/swit_2250_l.jpg

Czasem naprawdę trudno jest zachować obiektywizm. Jeśli darzy się książkę (albo autora) wyjątkowa sympatią, to bardzo łatwo zejść o oświeconej ścieżki analizy zalet i wad i zupełnie bezpodstawnie wychwalić pod niebiosa coś, co - delikatnie rzecz ujmując - nie jest najwyższych lotów. Ta zasada działa zresztą w drugą stronę, bowiem może zdarzyć się tak, ze niedobry recenzent dokumentnie zjedzie niezłą w sumie powieść, bo nie spodoba mu się jakiś mało znaczący dla postronnych detal.
Skąd ten wstęp? Cóż, ze "Świtem" łączy mnie dość silna więź, bowiem niniejsza książka jest pierwszym utworem fantastycznym, jaki czytałem w swoim życiu (pomijając bajki z serii z kultowej, ale kompletnie zapomnianej serii książeczek "Już Czytam"). Patrząc na to z perspektywy czasu, to miałem sporo szczęścia, że sięgnąłem po tę akurat książkę. Gdyby to był stojący obok Wagner (na którego mając lat około sześć przygotowany być nie mogłem) albo któryś z sequeli Conana (na które nie jestem przygotowany nawet dziś) to pewnie dziś nie byłbym fanem fantastyki.
Autorką "Świtu" jest Andre Norton, która - obok Ursuli Le Guin i Anne McCaffrey - należała do wielkiej trójcy kobiet, które swego czasu trzęsły światową fantastyką. Powiedzmy sobie szczerze - były to piękne czasy bez nachalnie promowanych Zmierzchów i Eragonów. Pani Norton właśnie "Świtem" debiutowała na niwie literatury sf i czy ten debiut był udany? No cóż... Tak.
Po kolei jednak. Akcja powieści rozgrywa się na terenie dzisiejszej Ameryki Północnej, kilkadziesiąt lat po globalnej wojnie atomowej, która zmieniła ziemię w nuklearne pustkowie. Potomkowie ocalałych żyją na zgliszczach dawnej cywilizacji, w rozwoju cofając się do kultury zbieracko-łowieckiej.
Głównym bohaterem książki jest Fors, młody mężczyzna mieszkający w odseparowanej od świata górskiej wiosce, w społeczeństwie trudniącym się zbieraniem okruchów dawno zapomnianej wiedzy. W tym celu elitarna kasta Gwiaździstych wysyła w świat swoich przedstawicieli, szkolonych do podróży i eksploracji opustoszałych miast. Fors, mimo wszelkich predyspozycji, nie zostaje Gwiaździstym. Powodem jest mutacja genetyczna, jaką odziedziczył po pochodzącej z plemienia Koczowników matce. Chłopak jest bystrzejszy, ma lepszy wzrok i potrafi nawiązywać mentalny kontakt ze zwierzętami. Niestety, nosi piętno białych jak śnieg włosów, które wyróżniają go z tłumu. Rozgoryczony niesprawiedliwością Rady Gwiaździstych kradnie torbę podróżną swojego ojca i ucieka z wioski. Towarzyszy mu kocica Lura - w postnuklearnej wizji Norton wszystkie psy zginęły, a koty zajęły ich miejsce w roli wiernych towarzyszy ludzi - a po pewnym czasie dołącza czarnoskóry Arskane, któremu Fors ratuje życie. Podczas podróży spotykają oni obce plemiona, które szykują się do wojny między sobą, pokazując że ludzie nie potrafią uczyć się na własnych błędach, zaś po piętach depczą im Bestie, zdegenerowane popromienne istoty.
Co mogę napisać o tej książce, oprócz tego, ze podobała się siedmiolatkowi? Nie jest ona zła, choć posiada kilka warsztatowych i fabularnych błędów, o których jednak nie mam serca pisać. Motyw postapokaliptycznego świata jest co prawda wyświechtany do granic możliwości, ale w chwili premiery książki był on jeszcze stosunkowo świeży, poza tym autorce udało się ugryźć motyw z bardzo ciekawej strony. Sam Fors jest postacią dosyć ciekawą, choć nieco zbyt płytką, zbyt banalną. Na plus należy książce zaliczyć specyficzny klimat, który tworzy z pozoru sucha, reportażowa narracja.
Polecam. I nie, nie tylko ze względów sentymentalnych. to po prostu kawał porządnej powieści z klimatem, niestety dziś już bardzo słabo dostępnej. Andre Norton to autorka trochę niesłusznie zapomniana dziś, w zalewie chłamu i tandety. I dlatego tym bardziej warto zapoznać się z książką pisaną nie po to, żeby ją sprzedać, a po to, żeby ją przeczytać. Z satysfakcją i ogromnym zainteresowaniem.

Autor:
Norton Andre (Norton Alice Mary)
Tytuł oryginalny:
Star Man's Son, 2250 A.D.
Język oryginalny:
angielski
Kategoria:
Literatura piękna
Gatunek:
science fiction
Forma:
powieść